— Prawda i ja pamiętam! Owoż poszedłem. Zastałem rotmistrzową bardzo zmienioną i bladą, po twarzy jej spływały łzy duże, jak ziarnka grochu. Płakała cicho, bez jęku, bez skargi.
Panna Antonina wyglądała tak, jak gdyby ją do trumny włożyć miano, chwiała się na nogach biedaczka, zastałem już tam dwóch panów: rejenta Kolasińskiego i podsędka Medekszę. Siedzieli przy dużym stole, na którym nie było ani akt, ani papierów, tylko jeden list, bardzo krótki, w kilkunastu wyrazach. Rejent i podsędek mieli twarze zasępione, miny zakłopotane; gdy wszedłem, ledwie głowami kiwnęli. Ucałowałem rękę rotmistrzowej i spojrzałem na nią pytająco. Wtenczas ona chciała się podnieść z fotelu, ale nie mogła... sił brakło. Wskazała mi krzesło, abym usiadł i dopiero po dłuższej chwili milczenia, z trudnością wstrzymując łzy, rzekła:
— Ot, panie dobrodzieju, list z Paryża, chciej go pan odczytać i zakomunikować obecnym tym panom, co w sobie zawiera.
Włożyłem okulary, spojrzałem na list. Pisany on był po francusku, widocznie przez osobę zupełnie rotmistrzowej obcą, bo donosiła matce o śmierci syna tak ozięble i sucho, jak o najpospolitszym wypadku.
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.
126