Powietrze było zatrute, ptaszki pouciekały do lasów, muchy nawet gdzieś się zapodziały.
Mówili, że wiedźma studnie zatruwa, bo nieraz najzdrowszy człowiek, napiwszy się wody, padał na ziemię, wijąc się w boleściach: siniał, czerniał, kurczył się, wyprężał — i pokulony, pogięty, jak gdyby go siła jakaś niewidzialna połamać pragnęła, umierał w strasznych męczarniach.
Trup padał przy trupie, czarna wiedźma miała wielkie żniwo. Zabierała rodziców od dzieci, żony od mężów; były domy, w których nie przepuściła nikomu, od niemowlęcia przy piersiach, aż do zgrzybiałego starca, co z modlitwą na ustach z dnia na dzień śmierci oczekiwał.
Chałupy, z drzwiami otwartemi na oścież, stały puste, żywego ducha w wiosce, żywego stworzenia ani śladu, tylko jedne psy, zbiedzone i zgłodniałe wyły żałośnie.
Doktorzy leczyli i... marli przy chorych; lud do kościołów się zbiegał i u stóp ołtarzy zmiłowania Bożego prosił.
Dzwony jęczały żałośnie i lud z jękiem wołał: „Od powietrza zachowaj, od nagłej niespodziewanej śmierci wybaw nas Panie!”
Zbiegali się ludzie do świątyń, arkady kościelne
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
19