płaczem wstrząsali, odprawiali modły publiczne, wznosili krzyże na placach, na rozstajnych drogach.
Kapucyni w grubych habitach, przepasani sznurami białemi, biegli do chorych z wiatykiem i modlitwą, a zdrowych krzepili na duchu, wzmacniali słowami wiary i ufności w miłosierdzie boże.
— Nadejdzie czas zmiłowania — wołali — módlcie się!
I stało się tak.
Czarna wiedźma, las krzyżów mogilnych i tłum sierot zostawiwszy po sobie, odeszła wreszcie, syta ofiar.
W zdziesiątkowanych miastach, w wioskach wpółwyludnionych zaczynało się przebudzać życie.
Rolnik raźniej szedł za pługiem i rzucał ziarno w ziemię z nadzieją, że zbioru doczeka, ruch i krzątanina zaczęła się po miastach, wstępowała w ludzi otucha.
Aliści znów wiedźma przyszła. Tym razem gościła krócej, ofiar zabrała mniej, ale ludzie przerażeni pomimowoli zadawali sobie pytanie: czy powróci jeszcze? Czy systematycznie co pewien czas odwiedzać będzie te strony?
Aczkolwiek zaraza ustała, jęk dzwonów żałobnych nie rozlegał się tak często i grabarze mogli odpocząć, ciągle jeszcze o cholerze mówiono.
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.
20