Dziadek, zmęczony przechadzką, usiadł pod drzewem, ja zbierałem muszle, na brzeg wyrzucone przez wodę.
Od strony miasteczka nadszedł doktór. Na ramionach narzucony miał płaszcz hiszpański, w ręce trzymał trzcinę ze srebrną gałką
— Dobry wieczór, panie Marcinie dobrodzieju — rzekł, ujrzawszy dziadka...
— Dobry wieczór kochany konsyliarzu, dobry wieczór, na spacerek się wyszło... hę?
— Trochę... Ruchu mi potrzeba, powietrza... potrzeba i mnie i każdemu. Cóż to jegomość dobrodziej przysiadłeś pod drzewem? Chodzić, chodzić jak najwięcej, zawsze to panu powtarzam.
— Powtarzaj konsyliarzu zdrów, jabym tej rady chętnie posłuchał, ale nie mogę. Przeszedłem kawałek drogi i oto już nogi bolą, zadyszałem się... Starość, konsyliarzu, starość, a to taka choroba, na którą najlepsze mikstury nie wiele pomogą.
— A ileż lat pan sobie liczy?
— Siedemdziesiąt z czubem.
— To i cóż, wiek piękny, ale siły jeszcze są. Pani rotmistrzowa starsza i chorowita, a przecież trzyma się.
— Rotmistrzowa! to wyjątek, fenomen, jaka in-
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
31