Kajetan podchmielony tak wyśpiewywał.
Pobiegłem do niego.
Był czerwony jak burak, czapkę miał przekręconą na bakier, w ręku trzymał siekierę i łupał drzazgi.
— Jak się macie, Kajetanie? — rzekłem.
— Bóg zapłać. Juści mieć się mam, ale mieć, to nic nie mam, a żyd, psia kość, twardy, gorzałki nie borguje.
Wydobyłem wszystkie kapitały, jakiem posiadał, a było tego aż dziesięć groszy, i dałem Kajetanowi.
— Tak to, ale! — zawołał. — Powiem ja teraz Szmulowi bon jour, aż mu w lewem uchu zadzwoni.
— Dlaczego w lewem?
— A toć żydowi nigdy w prawem nie dzwoni, bez to, że jest niechrzczony i mańkut. Lewą ręką wszystko robi, lewą nogą naprzód stąpa, na lewą stronę pluje...
— Ja nie jestem żydem, a nieraz mi dzwoni w lewem uchu...
— To złe dzwonienie, od takiego dzwonienia trzeba się odżegnać.
— Tak Kajetan mówi z żartów chyba.
— Nie z żartów, ale po prawdzie. Panicz młody jeszcze, to i nie wiele wie; skoro zaś podrośnie, wyedukuje się, to dopiero obaczy, co to jest świat
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
38