Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.
44

tamując, i starałem się, aby najmniejszego nie robić szelestu.
Zasłaniały mnie wielkie, okropnie kolące krzaki zdziczałego agrestu, które pod samym parkanem rosły.
Posuwając się schylony, pomaleńku, coraz bliżej ku mniemanym złodziejom, usłyszałem przyciszone głosy.
Zimno mi się zrobiło, widocznie bowiem złoczyńców było co najmniej dwóch. Dalej mogłem już głosy i wyrazy rozróżniać. Jeden złodziej miał głos dość gruby, drugi jakby dziecinny. Zdawało mi się, że ten drugi płacze.
Byłem coraz bliżej, przez krzaki nie mogłem dostrzedz osób, lecz widziałem coś jakby cienie.
— Idź już, idź — mówił cienki głosik — mogą nas zauważyć.
— Jakbyś wiedział, łotrze — pomyślałem.
— Jeszcze chwilkę — szeptał drugi.
— Idź, błagam cię.
— A kiedy przyjdziesz?
— Nie wiem... może pojutrze, za dwa dni, kiedy będzie można... Idź, błagam cię...
Jeden cień odszedł w stronę cmentarza i zniknął między drzewami.
Zdawało mi się, że nadeszła chwila stanowcza... Zacisnąwszy w jednej ręce grudkę ziemi, w drugiej