na zawołała mnie na herbatę. Musiałem być posłuszny i poszedłem.
Siedziałem przy stole na szarym końcu i patrzyłem na pannę Felicyę. Była bardzo ożywiona i wesoła. Na twarzy jej kwitły rumieńce. Nie mogłem się domyśleć, co ją tak cieszy, gdyż rozmowa toczyła się o przedmiotach dość obojętnych i dla mnie wówczas mało zrozumiałych.
Po herbacie, na prośbę doktora, panna Antonina udała się do sali, aby zagrać na fortepianie. Poszedłem za nią i usiadłem na małym taborecie pod oknem, nawprost portretu rotmistrza.
Pokój oświetlały dwie duże świece woskowe, żółte, domowej roboty, takie, jakie dziś tylko w kościołach widzieć można. Nad drgającemi ich płomykami, chwiejącemi się od podmuchów łagodnego wietrzyku, co przez okna otwarte wpadał, wiły się dwie niteczki dymu, skręcały się w powietrzu i wyginały jak małe czarne żmijki, a za każdem nachyleniem płomyków cienie padały na portret i twarz rotmistrza wydawała się w nich jeszcze bardziej groźna i surowa.
Zdawało mi się, że na lewej stronie piersi człowiek ten ma ranę otwartą, z której sączy się krew...
Panna Antonina grała dziwne jakieś melodye.
Strona:Klemens Junosza - Dworek przy cmentarzu.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.
62