w rozmowę się z ludźmi nie wdawał, do karczem nawet nie zaglądał. Czasem, gdy do wsi przyszedł, a chciał odpocząć, to usiadł sobie na ulicy pod płotem, gryzł chleb po kawałku i patrzył... wodził oczami po chałupach, po zabudowaniach, przyglądał się bydłu jak na pastwisko go pędzą, koniom — a gdy dość odpoczął i pożywił się, wstawał i wlókł się dalej niewiadomo gdzie.
Szedł tedy gościńcem w owo skwarne lipcowe południe, maczugą się podpierał i kroku przyśpieszał — widocznie prędzej do cieniu chciał się dostać, do lasu. Gorąco bo też było. Zboczył z drogi, między krzaczkami drobnemi i jałowcem się przedzierał, gałęzie odsuwając pałką, aż dostał się między sosny niebotyczne, ogromne rosochate dęby, białe brzozy. Szedł pod ich cieniem z godzinę, aż do miejsca, w którem był gąszcz największy. Niedaleko strumyk płynął leniwie, a nad jego brzegiem leżała ogromna kłoda drzewa, powalonego niegdyś przez piorun. Na drugiej stronie wody rozciągała się niewielka, zieloną murawą porośnięta polanka.
Strumyk dość był głęboki, lecz dziad wiedział, w którem miejscu przejść było można; przeszedł po kilku głazach na dnie leżących i zatrzymał się na polance. Zdjął ciężkie sakwy z ramion, pałkę w ziemi utkwił, a obejrzawszy się ostrożnie dookoła, wydobył woreczek płócienny pod łachmanami ukryty i długo mu się przypatrywał... Rozplątawszy sznurki, któremi woreczek był związany, dziad wydobył z niego spory pakiet papierowych pieniędzy. Liczył je, a przytem drżały mu ręce, wargi się trzęsły, a oczy błyszczały ogniem chciwości.
— At, dużo jest — mruczał — dużo, ale jeszcze za mało.
Zdawało mu się, że usłyszał szelest wśród krzaków, schował pośpiesznie woreczek, wziął pałkę swoją do ręki i stanął w pozycyi obronnej. Szelest się zwiększał, słychać było urywaną rozmowę. Dziad nasłuchiwał, lecz w miarę jak głosy przybliżały się, twarz jego przybierała spokojniejszy wyraz. Poznał widać znajomych po głosie.
Niebawem ukazało się dwóch żydów. Jeden dość gruby, otyły, sapał ciężko; drugi, zawiędły i szczupły, skradał się ostrożnie, jak lis...
— Jak się macie Piotrze — rzekł gruby, kładąc rękę na ramieniu dziada — jest robota. Wiedzieliśmy, że was tu znajdziemy. Zostawiliśmy wóz u smolarza i przyszliśmy tu wprost do was. Jest porządna robota.
Dziad oczami łypnął.
— Porządna robota!... cygany!... jeszcze za tamte dwa kasztany z Woli należy mi się zapłata. Ja za was karku nadstawiam, ja wypa-
Strona:Klemens Junosza - Dziad.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.
9
DZIAD.