— Co tu robić, Piotrze? — zapytał zafrasowany gospodarz. — Kobiecisko zamrze, jak zapisał; niewiadomo, co za jedna, skąd jest?... Kłopot będzie — i z dzieckiem też.
— Ha, wola Boża... A skoro, Janie kochający, pod waszym dachem taka się przygoda zdarzyła, tedy...
— No, co tedy? Poradźcie mi.
— Nad tą kobieciną śmierć stoi, trzebaby po księdza posłać, a dzieciaka niechby tymczasowie wasza do chałupy wzięła; toć nie psiak, jeno ludzkie dziecko i musi być głodne, bo się drze.
Poszedł Jan po księdza, a chłopaka swego, Maćka, po wójta posłał; Piotr zaś wziął płaczące dziecko na rękę.
— Cichaj, cichaj! — mówił, niosąc niemowlę do izby. — Nie bój się... albo ty jeden taki? I o to się nie frasuj. Taki ty dobry będziesz, jak i drugi... Że zaś sierota jesteś i nikt ci gruntu nie zostawi, to też bajki... nie każdy z fortuną się rodzi. Cichaj, mały.
Wszedł Piotr do izby i opowiedział gospodyni, co jest.
Janowa była prędka, ale nie zawzięta; więc choć z początku wygadywała co niemiara o karze Boskiej, o nasłaniu, o darmozjadach, o znajdach, o krowach, co mleka dawać nie chcą, o własnych dzieciach, z których tyle pociechy, co i nic — przecież tak gadając i pomstując, przyniosła świeżego mleka w garnuszku.
Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/11
Ta strona została skorygowana.