Ma się rozumieć, że od tego dnia w chałupie Stępniaka nie nazywali chłopca znajdą, ale Jasiem, a mleka mu też nie żałowali, bo Piotr, to tem, to owem, w dwójnasób za nie wynagrodził, pomógł w robocie, poczęstował. Można powiedzieć, że za dużo robił, a wszystko dla Jasia.
Bywało, jesienią, to nieckę wydłubie z olszyny, żółciutką, foremną, to łyżek gruszkowych narobi — i nie takich ladajakich, jak te, co na jarmarkach po parę groszy sprzedają, ale porządnych, wielkich, że w każdą można porządną porcję nabrać
O miotły Janowa też nie miała kłopotu, bo Piotr mioteł narobił, krosna, międlicę naprawił, wszystko, co było potrzeba. Na zimę drew narąbał i we wszystkiem tak kobiecie podchlebiał, tak jej dogadzał, że aż Jan zaczął myśleć, czy czasem dziada złe nie opętało... Raz nawet okolicznie, ogródkiem, wspomniał coś o starym piecu, ale Piotr roześmiał się z tego i żyli sobie dalej w zgodzie i przyjaźni.
Można było myśleć, że Piotr wychowańca swego bardzo umiłował, ale dziwne to było umiłowanie, bo rzadko kiedy spojrzał na niego. Bawi się dzieciak — to bawi, a płacze — to płacze, Piotrowi wszystko to jedno było.
— Na to jest dzieciak, żeby się darł — mówił nieraz do Magdy — i ty nie lepsza byłaś, owszem, może nawet jeszcze głośniej wrzeszczałaś, boś się czuła na swoich śmieciach, przy matce, nie tak, jak ten robak...