— Nam jest co, bo dzieci nasze.
— A ten mój.
Zaciął się dziad i już więcej ani słowa nie chciał powiedzieć. Już taką miał naturę, że do rozmowy wyrywny nie był. Spytaj go, to powie albo tak, albo nie — i idzie w swoją drogę, nie przystaje, nie gada. Pochwalony, na wieki! witajcie, bądźcie zdrowi! — ot cała z nim rozmowa.
Ale jak się wybrał z Jasiem nad rzekę, albo na łąki, albo na las, wtedy mówił dużo, dużo — a dzieciak tylko oczy wytrzeszczał, a słuchał.
Wychodzili oba latem lub jesienią, bywało na cały dzień, albo ryby łowić, albo grzyby w lesie zbierać.
Jasiek włóczył się z Piotrem po zioła, albo łódką z nim jeździł, bo rzeczka za wsią była większa, niż przy wjeździe, i nawet bystra dosyć — a w takich włóczęgach gawędził starowina z dzieciakiem. O czem? O tym wietrze, co wieje, o słońcu, co świeci, o ptaszkach śpiewających, ziołach różnych — o tem, co im pod oko wpadło.
— A widzisz-no, Jasiu, tego ptaszka małego, co na kamieniu siadł, nad wodą samą i tak oto ogonkiem kiwa uciesznie?
— Widzę, dziadziu.
— Jakże go nazywają?
— Nie wiem, dziadziu.
— Pliszka! Pamiętajże sobie, że taki ptaszek — to pliszka; a teraz uważaj dobrze i jak zobaczysz pliszkę, to mi pokaż.
Chłopak oczy wytrzeszczał, patrzył bacznie.
Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/17
Ta strona została skorygowana.