leńkim od matki i nie dali zmarnować się, tak chyba teraz zabierzcie mnie z sobą.
— Nie bój się, Jasiu, nie bój, — rzekł starowina, głaszcząc dzieciaka po głowie. — Nie zginiesz, sieroto, na świecie, nie zostaniesz sam. Bóg będzie nad tobą. Daj-no mi kij, pójdziemy pomaleńku.
Oparł się rękami na kiju, podniósł, ale po chwili siadł znowu.
— Nie mogę, nie mogę, — mówił, — całkiem mi nogi jakby odjęło.
— To siedźcie tu, — rzekł Jasiek, i pędem pobiegł ku wsi. Już się ściemniło prawie całkiem. Chłopiec biegł przez łąki, parę razy w rów wpadł, ale podniósł się zaraz i biegł dalej, bez pamięci, bez tchu prawie.
Kiedy wpadł do izby Stępniaków, Janowa aż krzyknęła z przerażenia:
— Jezus, Marja! co tobie?
Chłopak na razie słowa nie mógł przemówić.
— Co tobie? co?
— Nieszczęście jakieś — rzekł Stępniak.
— Oj! — wyszeptał chłopak — zaprzęgajcie duchem do woza... dziadzio tam, na łące... leżą.
— Piotr? umarli?
— Nie... zaniemogli... leżą, wstać nie mogą... zaprzęgajcie duchem, zaprzęgajcie...
— Ja już od rana miarkowałam sobie, że dziadowina kruchy, — zauważyła Janowa.
Jan wybiegł na podwórko, wyprowadził konia ze stajenki i zaprzągł, jak mógł najśpieszniej.
Jaś uczepił się na tyle wozu — pojechali.
Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/29
Ta strona została skorygowana.