— Cóż się Piotrowi stało. — pytał Stępniak chłopca, — co za przygoda?
— Chcieli dziadzio do domu iść, nawet już szli, i siedli — powiadają: nie mogę. Powiadają: ty, Jasiu, idź spać, ja zostanę. Nie chciałem. Mówię: i ja zostanę. Dziadzio powiadają: dobrze! Siedzieliśmy na wzgórku, siedzieli. Dziadzio się wsparli na kiju, chcąc wstać — ale znów siedli. Powiadają: śmierć idzie. Zląkłem się, ale śmierci nie widziałem. Zląkłem się, a dziadziowi gorzej. Żebym mocniejszy był, tobym był ich zabrał na plecy i zaniósł, ale gdzie zaś! Niemam takiej siły. Myślę: polecę do was po konia. Poleciałem. Oj! jakem się bał. Ciemno, zdawało mi się, że śmierć goni za mną. Oj, bałem się, ale myślę: to lepiej... ja w nogach chybki, może przed nią ucieknę — a dziadzio będzie tymczasem bezpieczny: śmierć, za mną goniąc, zabaczy...
— Oj głupi ty, Jasiek, głupi, — rzekł Stępniak.
— Ano, wiadomo, co głupi, to głupi, ale na nogi ścigły: psa bywało doganiałem. Strach mnie pędził... wpadłem w rów, raz, drugi. Myślę: już mnie złapie, ale nie, przyleciałem żywy. Oj, poganiajcie konia, poganiajcie!
— Tedy powiadasz, że Piotr gdzie?
Na wzgóreczku pozostał, co zaraz przy waszej łące, jak one krzaczki, co wiecie, figura niedaleko.
— Wiem, wiem — wio! maleńki.
Za chwilę dojechali do miejsca.
— Pietrze! hej, Pietrze, jesteście tam? — zawołał Jan, schodząc z wozu.
Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/30
Ta strona została skorygowana.