Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/41

Ta strona została skorygowana.

Nieraz Wojciech, gdy mu Jaś przy sprzątaniu pomagał w kościele, mówił:
— Głupiś ty, mój Jasiu, i bać się nie masz czego. Śmierć, po świecie chodząca, nie pyta i miecie, jako, nie przymierzając, miotła, moje dziecko. Czego się bać? Dziś, czy jutro, czy za dwadzieścia, pięćdziesiąt lat, jak komu Bóg miłosierny przeznaczył — przyjdzie ona, że ani się człowiek spodzieje. I żebyś ty, kochanku, sto wsi miał, żebyś w atłasie chodził, na puchu sypiał i samą słoninę jadał — nie wykręcisz się od niej wykrętem, ani wywiniesz wywinięciem, jeno pójdziesz w dół, robaku, jako i ten, co pod kościołem siedzi, jeżowym kijem się od psów ogania, a w żółwiową skorupę grosze zbiera... A na te schodki oczu nie wytrzeszczaj i nie bój się ich, bo to tylko na ten przykład, ludzka parada i honor. Będziesz bogaty, to cię wysadzą na sześć stopni, będziesz biedniejszy — położą na czterech, a jeszcze biedniejszy — to na dwóch: ale czy na jednym, czy na dwunastu, już ci to wszystko wraz, mój bracie, bo już ty nic znaczyć nie będziesz, tylko tyle, co ten oto proch i ziemia, z których wzięty jesteś.
Tak kościelny tłumaczył Jasiowi równość wszystkich w obliczu śmierci, oraz przedstawiał mu i śmierć samą, jako pospolite, zwykłe zjawisko; ale pomimo to chłopiec na chorągiew żałobną i na schodki owe czarne zawsze nie bez obawy spoglądał.
Ku wieczorowi się miało.
Jaś siedział na chórze przy organach i w granie się wprawiał — a widać zdatny był do tego, bo