Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

a czarne chłopskie owieczki szczypały młodą trawkę na ugorach.
Rzeczka płynęła żwawiej i raźniej, gdyż ją wiosenne wody zasiliły i srebrna jej fala migotała połyskiem ku słońcu. Głębia była taka, że nawet most trzeba było zreperować, gdyż w bród trudno się było przeprawić — koła się w wodę całkiem chowały.
Już się ku wieczorowi miało, gdy na drodze do miasta ukazał się starowina nieduży, przygarbiony trochę i szedł powoli, podpierając się tęgim kijem sękatym.
Widać, że podróżny człowiek był i że zdaleka szedł, bo przez ramię miał przewieszoną sakwę zgrzebną, pakowną, dobrze naładowaną, a po butach i kapocie znać było, że kawał drogi przewędrował.
Biała, siwa broda jaśniała zdaleka, długie siwe włosy spadały mu aż na plecy.
Szedł niezbyt spiesznie, ale krokiem równym, jednostajnym, jak człowiek dużego chodzenia zwyczajny. Poły od sukmany w tył poodwijał i końce ich za pas pozatykał dla lekkości.
Gdy przyszedł do figury, co przy drodze już blizko Zalesia stała, zdjął czapkę, ukląkł, pomodlił się trochę, a potem wziął znowuż kij do ręki i prosto powlókł się do wsi.
Właśnie Jan Stępniak przy samej drodze pole swoje orał i wyrzucał bruzdę aż do drogi, gdy podróżny nadszedł.
Jan, ciekawy, co za zagraniczny człowiek do