Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

— Nie, mój Janie; obraz w osobnej kaplicy. Strach wejść, strach spojrzeć, jenoby człowiek w proch upadł i jęczał, a płakał, a modlił się, jak one wielkie pokutniki, co całe życie na umartwieniach spędzili.
— Oj, Piotrze kochany! takeście mi dopowiedzieli, że, niech co chce będzie, zabieram babę i Magdę i jedziem na Zielone Świątki. Ofiarowałbym się nawet i na piechotę, ale, żem nieczasowy, pojedziemy na owej maszynie... choć i strach...
— Dobrze mówicie, Janie, w takiem miejscu być warto. Biedaki o żebranym chlebie chodzą, a cóż wam, gospodarzowi znacznemu? Wam bajki!
— Pojadę.
— Skoro będziecie, skoro już obaczycie i kościół i obraz, to zajrzyjcie jeno do skarbca.
— A cóż to za skarbiec?
— Oczy was zabolą, mój Janie, tyle tam bogactwa! Przez tyle wieków zbierało się i uzbierało: złota, pereł, kamieni drogich, ornatów, kielichów, lichtarzy. Aż was oczy zabolą od blasku i jasności!
Piotr opowiadał cuda o jasnogórskim kościele i klasztorze, Jan słuchał z największą uwagą, i tak zbliżyli się do wsi.
— Mój Janie, — odezwał się Piotr, — mam ja tu dla was i dla dzieci waszych medaliki i obrazki — zaraz dam, jak jeno do chałupy przyjdę, ale proszę was, pchnijcie kogo do organisty po Jasia.
— Mała rzecz, parobek poleci... Ale... patrzcie-no, kto to do nas tak pędzi przez wieś, aż kurz