za nim leci... Ano, nikt inny, tylko właśnie Jaś wasz.
— Skąd-że by?
— Pewnie do nas przyszedł i zmiarkował, że wy idziecie. Przebiegły to chłopak, wszystkiego się domyśli.
Istotnie, Jaś, który był u Stępniaków przed domem, najpierw poznał woły, co i nie trudno mu przyszło, bo obadwa Janowe woliska były czarne, łyse, a łby miały, jak latarnie; przy wołach poznał i Jana, a obaczywszy obok niego dziadka z siwą brodą, ani wątpił, że to był Piotr.
Chłopak domyślił się, przeczuł, że to jego opiekun, jego najukochańszy dziaduś nadchodzi. Puścił się więc ku niemu pędem strzały, a kiedy dobiegł, chwycił jego pomarszczone, opalone dłonie i całował je gorąco.
Mówić nie mógł, bo zmęczenie i wzruszenie tamowały mu oddech.
Widząc to przywitanie serdeczne, stary Jan szepnął:
— Dziw doprawdy, rodzony syn takby ojca nie witał.
I Piotr był bardzo wzruszony...
— Niech cię Bóg błogosławi, mój Jasiu, — mówił, — za to, że szanujesz i kochasz starego...
— O, moi złoci! moi kochani... — szeptał chłopak drżącym, urywanym głosem, — już ja was nie puszczę, choćbyście nie wiem jak chcieli.
Jan uśmiechnął się.
— A co ty za prawo masz nad Piotrem? —