gruszkową, Piotrowej roboty — i zaraz zasiedli do jedzenia.
Przeżegnawszy się, jedli powoli, nie spiesząc i nie rozmawiając wcale, bo rozmowa przy jedzeniu przeszkadza. Przynajmniej z pół godziny ruszali szczękami, aż wszystko jadło do kruszyny zniknęło ze stołu, — a nie było to łatwo, bo Janowa nie na żarty przygotowała pożywienia.
Przecie jakoś poradzili.
— Bóg zapłać wam, moi kochani — rzekł Piotr, wstając od stołu.
— Niech będzie na zdrowie!
— Teraz, — odezwał się starowina — ja torbę otworzę; znajdzie się w niej dla każdego pamiątka i gościniec ze świętego miejsca.
Dziesięć głów pochyliło się z ciekawością nad stołem, a Piotr, jak gdyby pragnąc umyślnie tę ciekawość na większą próbę wystawić, rozwiązywał sznurki od sakwy powoli i niezdarnie.
— Aj, Piotrze, — rzekła Janowa, — jakości wam się ręce trzęsą; pozwólcie, może ja prędzej one supełki rozwiążę.
— Ja rozwiążę! — zawołała Magda.
— Dziadziu, pozwólcie-no, ja mam cieńsze palce, będzie mnie łacniej, — rzekł Jaś.
— Czekajcie-no, czekajcie, — mówił Piotr — węzłów tych nikt nie potrafi rozwiązać, tylko ja sam, według tego, jako je własnemi rękami zawiązałem na moc.
I biedził się stary dalej, probując grubemi palcami węzły rozplątać.
Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/60
Ta strona została skorygowana.