— Chodźcie tu, Piotrze!... czekam na was... a ty, mały organisto, chodź także.
Weszli nieśmiało i zatrzymali się przy drzwiach.
— No, chodźcie bliżej, — rzekł ksiądz — chodźcie. Spocznij sobie, Piotrze, siadaj — a ty, Jasiu, powiedz w kuchni, żeby dwie szklanki herbaty przynieśli. Cóż, staruszku, jakże ci się podróż powiodła?
— Jako tako, księże kanoniku, ale naprzód muszę podziękować za opiekę nad Jasiem. Mało mi serce z radości nie wyskoczyło, gdym słuchał jego grania.
— Nie dziękuj — rzekł ksiądz, — ja się do tego niczem nie przyczyniłem.
— Zawszeć opieka łaskawa, dobre słowo, troskliwość...
— Nie na wieleby się to wszystko zdało, gdyby chłopak był ladaco. Tu się trafiło na dobry grunt, azatem spodziewać się trzeba i zbioru dobrego, jeżeli, ma się rozumieć, wytrwa i nie popsuje się.
— Nie spodziewam się.
— Ha! i ja się nie spodziewam, ale bywa rozmaicie, mój Piotrze. Dotychczas wszelako kontent z niego jestem, bardzo kontent. Chęć wielka, zdolność, pilność, posłuszeństwo — wszystko za nim przemawia.
— Dobrych to rodziców dziecko, księże kanoniku.
— Aha, więc doszedłeś prawdy, znalazłeś jego ojca? Mówże, mój kochany, proszę, a wierz mi, nie z prostej ciekawości pytam, ale... przyzwyczaiłem
Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/65
Ta strona została skorygowana.