się do tego bębna... polubiłem go i dlatego los jego mnie interesuje. Opowiedz-że tedy, Piotrze, jak prawdy doszedłeś?
— Nie łatwo to było... oj, nie łatwo, ale jakoś Pan Bóg dopomógł.
— Gdzie ten ojciec jest?
— Niema go już, księże kanoniku, — rzekł Piotr, — smutnie kiwając głową.
— Jakto niema?
— Umarł piętnaście lat temu.
— Umarł?... Hm, w takim razie, toś właściwie nic nie znalazł.
— Prawda... ale chociaż nazwisko chłopiec mieć będzie, nikt go już znajdkiem nie nazwie, ani dziadowskim pasierbem.
— Tak, pod tym względem masz słuszność — ale mój Piotrze, niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo nazwisko komu przywrócić: trzeba dowodów, papierów.
— Mam, księże kanoniku, mam wszystko, co potrzeba... metryki jak się należy.
To rzekłszy, sięgnął w zanadrze i wydobył owinięty w chustkę gruby plik papierów.
— Oto, — rzekł, — proszę księdza kanonika, wszystko, co potrzeba, wszystkie papiery. Nie moim rozumem rządziłem się ja, ale prosiłem o radę ludzi wiedzących i mądrych, i ci powiedzieli mi, co potrzeba, żeby dziecko praw swoich doszło...
Ksiądz włożył okulary i przeglądał dowody.
— Ha, — rzekł po chwili milczenia, — prawda... z temi papierami w ręku będzie można coś wskórać.
Strona:Klemens Junosza - Dziadowski wychowanek.djvu/66
Ta strona została skorygowana.