westchnieniem nikt przerwać nie śmiał.
A Janek walczył z wodą... Strumień uniósł już Józię aż do rzeczki wezbranéj. Wir wody zakręcił ją jakby w jakim tańcu śmiertelnym... Zniknęła pod wodą. Jednocześnie zniknął i Janek.
Rozpacz starca nie miała granic.
Po chwili, która wydała się rokiem, Janek zapanował nad falą. Wypłynął, trzymając jedną ręką bezprzytomną dziewczynę, drugą zaś walcząc z prądem i starając się dostać do brzegu.
Posłano po ludzi — zanim jednak pomoc nadbiegła, już Józia leżała na brzegu ocalona, a Janek powoli odchodził ku swojéj stancyjce na folwarku. Nie czekał na podziękowania — spełnił swój obowiązek...
Józię przeniesiono do jéj pokoiku... Przebrana już, siedziała w głębokim fotelu i zapewniała dziadka, że jest zupełnie zdrową...
— Dziecko moje jedyne, cały majątek oddam twemu zbawcy. Sam w służbę pójdę, bylem cię tylko miał przy sobie.
— Niech dziadzio mnie to zostawi — mówiła Józia, któréj rumieńce wracały pod wpływem wzruszenia. — Niech tu przyjdzie Janek.
Zawołano biednego chłopca, który jak delikwent stanął nieśmiało, zaledwie śmiąc spojrzéć na Józię.
— Panie Janku — rzekła do niego poważnie — ocaliłeś mi życie...
— Nie.
— Jakto nie?
— Ja panią tylko z wody wyciągnąłem...
— Więc ponieważ to na jedno wychodzi... chodź tu...
Zbliżył się o dwa kroki.
— Tu bliżéj... tak. Teraz klęknij przy tym fotelu... dobrze — a teraz dziękuję ci za życie. — To mówiąc, objęła
Strona:Klemens Junosza - Dzień ś. Józefa.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.