lał szeroko, rzeczka wystąpiła z brzegów, a drogi były trudne do przebycia...
Jeszcze w owych czasach zaledwie o kolejach słyszano i opowiadano sobie nie bez pewnéj trwogi o tych straszliwych maszynach, co mają oddech diabelski i skrzydła od sokolich bystrzejsze.
Poczciwe nasze babki przepowiadały blizki koniec świata, widząc w owym wynalazku nie co innego, tylko straszliwy piec Antychrysta, mający spopielić ludzkość na proszek. Jeżdżono staroświeckim obyczajem, tak jak kogo stać było: landarą, bryką lub wózkiem, z popasami, noclegami i furą wszelakiéj prowizyi na zapas.
Gdy noc zaskoczyła, landara lub wózek stawały przed pierwszą lepszą karczmą, a gospodarz jéj zazwyczaj uprzejmy, Srul lub Jankiel, wynosił z izby swoje (penaty, czyli ściśléj mówiąc piernaty) i odstępował fajn stancyę z całym inwentarzem żywym i martwym, na użytek jaśniego podróżnego państwa.
Otóż o szaréj wiośnie koło 19 marca, dużo takich wózków i landar ciągnęło w stronę Białego Dworu, gdyż pan Józef Rymsza był niejako patryarchą rodziny, był poważanym i kochanym przez bliższych i dalszych sąsiadów... Kochali go sąsiedzi, bo był człowiek zacny. Kochali krewni, bo... w okutym kufrze było podobno dukatów jak maku. Ale nietylko sam pan Józef był solenizantem w dniu swojego patrona — była i solenizantka w Białym Dworze — była Józia.
Osiemnastoletnia wnuczka pana Rymszy, przedmiot westchnień nietylko sąsiadów, ale nawet bliższych kuzynów, piękną była jak poranek. Wesoło patrzyła na świat habrowemi oczami, a śmiała się do życia jak dziecko do cacka, które mu pokazują zdaleka...
Już tam dziadek obmyślił dla niéj przyszłość i miał upatrzonego szczęśliwca, któremu z całém zaufaniem chciał powierzyć skarb swój jedyny —
Strona:Klemens Junosza - Dzień ś. Józefa.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.