Gwarno było, wesoło, panny śmiały się, młodzież nadskakiwała im, dziadek rozmawiał ze wszystkiemi, rady dawał, pomoc przyrzekał, a pana Adama ciągle przy sobie trzymał, żeby się jak najdłużéj jego miłém towarzystwem nacieszyć.
Niebo jakby harmonizując z weselem biesiadników, wypogodziło się, chmury znikły z horyzontu, a marcowe słońce zajaśniało w swym blasku młodzieńczym.
— Ach, jak ładnie! — zawołała Józia, — żebyśmy téż wyszli, w ogrodzie powinno być sucho... panie Janku, wszak prawda, że sucho w ogrodzie?
— O, już od kilku dni obeschło na wzgórku.
— I z tamtéj strony rzeczki pewnie sucho, chodźmy dziaduniu, wszyscy.
— No, chodźmy, już chodźmy, kiedy solenizantka prosi, — ozwał się dziadek.
— Tak całą zimę przesiedziałam jak w więzieniu, czemuż nie korzystać z téj odrobiny słońca, co tak dziś na nas łaskawe.
Wyszli wszyscy. Pan Adam włożył angielski pled, angielskie palto, bo człowiek ten w ogóle cierpiał na angielską chorobę...
Szli razem z dziadkiem, a za niemi w pewném oddaleniu szedł zamyślony, zadumany Janek.
Panny śmiały się i goniły po żwiro-