Strona:Klemens Junosza - Filantropka.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

piołem dewocji, tlało gorące zarzewie wdowiego uczucia, o którem obszerniej było w poprzedzającym rozdziale powiedziane...
Potrzeba było tylko małego dmuchnięcia, aby z tego zarzewia rozniecić pożar straszliwy, o szerokiej purpurowej łunie, i snopach iskier ognistych...

III.

Ten, co miał dmuchnąć w to zarzewie, był to przystojny młody człowiek z kozią bródką i obliczem świadczącem o burzliwie spędzonych dniach młodości.
Imię jego było Walenty, a przeszłość pełna wspomnień i pamiątek. Był to prawdziwy Atylla, który zburzył kilka wsi rodzonego ojca, i oddał je w ręce rudobrodych Hunnów. Straciwszy wszystko oprócz nadziei, znalazł się w Warszawie, a dzięki dawnym znajomościom i stosunkom, zaczął bywać na posiedzeniach filantropijnych u pani Piotrowej...
Z wrodzoną wprawą, i wysoką znajomością strategji i taktyki walk sercowych, zbadał odrazu położenie rzeczy, a trzy ogniste spojrzenia, pięć westchnień i udany brak apetytu, uczyniły taki przewrot w duszy pani Piotrowej, jakiego nieboszczyk pan Piotr nie mógł dokonać przez dwudziestoletni okres małżeńskiego pożycia.
On klęczał przy jej nogach, a ona była zachwycona jego oczami czarnemi jak węgiel, wąsem zawiesistym, kozią brodką, i nosem orlim zgarbionym...
Bo też był to i nos co się zowie klasyczny, a przecież stara wdowa, dzięki wysokiej edukacji, przekładać musiała klasyczną powagę rzymskiego nosa, nad romantyczną formę drobnego zadartego noska, jaki dziś spotykać można u niektórych literatów.