na korzeniach i wybojach, odpoczywał na piasku, znów się trząsł, znów odpoczywał i nareszcie wjeżdżał na równą jak stół płaszczyznę pól, wśród której świeciło modre, gładkie jak lustrzana szyba jezioro.
Niech sam Icek poświadczy, jakie były w niem ryby. Gdy się już wyjeżdżało z ostatniego lasu, to dwór i wszystkie zabudowania widać było jak na dłoni. Droga brzozami wysadzona do nich wiodła, a dokoła budynków w równych liniach stały topole, proste, wysmukłe, sztywne.
Icek w peregrynacyach swoich policzył i brzozy i topole, wiedział ile krzaków bzu jest na dziedzińcu i pod którym krzakiem najczęściej sypia pies Mazgaj.
— Niech licho porwie takiego Mazgaja, on zbójca jest... — mawiał Icek.
Miał słuszność, ze wszystkich bowiem psów folwarcznych i dworskich, które włóczyły się po dziedzińcu, jeden tylko Mazgaj okazywał względem Icka usposobienie bardzo nieżyczliwe. Warczał, wyszczerzał zęby, a nawet parę razy uszkodził mu wcale jeszcze porządną i do użytku zdatną kapotę. Musiał Icek wynajdywać różne, na przejednanie tego cerbera, sposoby. Stale nosił w kieszeni kawałki chleba,
Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/136
Ta strona została skorygowana.