lampę znał, bo świeciła wprost okien jego stancyi, świeciła się nieraz długo, bardzo długo, prawie do samego rana. I w tem nic nadzwyczajnego niema, ponieważ burmistrz może mieć tańszy gatunek nafty, niż zwyczajny człowiek.
Księżyc nie świecił długo. Wyglądał coraz mizerniej, aż nareszcie całkiem przestał wyglądać — zniknął. Natomiast zaczął prószyć drobny śnieg. Abram rozmyślał nad tem zjawiskiem i żałował, że zamiast śniegu nie pada kasza, taka prawdziwa kasza, co można ją sprzedawać po kilkanaście groszy kwarta. Dlaczego nie? Przecież raz już było takie zdarzenie z manną — ale wówczas żydzi nie umieli się poznać na czem dobrem i robili grymasy. — Dobrze im tak, niech teraz jedzą śledzie z cebulą.
Śnieg pada coraz gęstszy, zalepia Abramowi oczy. Wogóle głupi to interes — ale pół drogi już zrobione, pozostaje druga połowa; kawałek drogi do lasu, potem las, w lesie z gościńca na prawo, potem trochę na lewo, dalej przez krzaczki na prost, przez mostek na strumieniu, przez łączkę na lewo, znów na prawo w las — i może najwyżej o sto kroków Kogucińskiego chałupa.
Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/14
Ta strona została skorygowana.