matyczną od niewiast przyjechał, to go pan Maciej ucałował, uściskał, na polowanie zawiózł, a wreszcie tak ufetował, że delegat nie tylko o misyi, ale i o Bożym świecie zapomniał i z niczem, a co najwyżej z bólem głowy odjechał.
— Jest to kamień — mówiła ciotka Izabela na wielkiej naradzie niewieściej, — ale i kamienie dają się przecież kruszyć. Nie Józia to Lodzia, nie Lodzia to Brońcia... ostatecznie musi trafić na swoją.
Nie sprawdzało się to.
Pan Maciej stanowił także bardzo dobrą partyę pod względem materyalnym. Walentówka był ładny majątek. Wielki szmat urodzajnej ziemi, kawał lasu i łąka i mąka i ryby i grzyby i bydełko, a konie!... Icek mówił, że takich w okolicy nie było i nie będzie. Hrabia w Dmuchałach miał angliki, szlachta w sąsiedztwie paradyery, ale konie miał tylko pan Maciej. Zwykle jeździł czwórką, zaprzężoną do leciutkiej bryczki; po wybojach, po piaskach pędził jak uragan. Raz Icek odbył z nim taką podróż.
— Tylko trzy milki — mówił później, — tylko niecałe półtorej godzinki... ale myślałem, że skonam, broń Boże. Pan mi kazał siedzieć na koziołku przy stangrecie, ale niech ja nie
Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/141
Ta strona została skorygowana.