Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

wca zbiera od chłopów trojaki; od straganów, jatek, szynków, aż do najwykwintniejszych sklepów i kantorów bankierskich, wszystko Ickowi pachniało, — wszystko pobudzało jego umysł do ruchu. Cieszył się na widok pięknych żydków, zalegających trotuary lub biegnących szybko z parasolami i laskami w rękach, szwargocących lub stojących w bramach hoteli w oczekiwaniu przyjezdnych. Icek rozumiał, że to jest prawdziwe życie i ruch, że tu właśnie można dziesięć razy oszukać lub być oszukanym, stracić, zyskać, ryzykować, słowem handlować.
Z wysokości wozu spoglądał na bruk miejski i dumny był ze swoich współbraci i współwyznawców, którzy w powszedni, zwyczajny dzień tyle robili hałasu, wrzasku i harmidru, ile w jego rodzinnem miasteczku nie było nawet podczas największego jarmarku.
Kazał zajechać do hotelu, w którym zazwyczaj pan Maciej stawał; zamówił stajnię na cztery konie i stanął przed bramą, oczekując przybycia swego „puryca“, i uprzyjemniał sobie czas rozmową z faktorem, od którego dowiedział się różnych, bardzo zajmujących rzeczy.
— Mój „puryc“ — mówił do faktora — jest punktualny jak zegarek. On lada chwila przy-