Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

— Niewielki to zysk, wielmożny panie wójcie, — rzekł kłaniając się Icek.
— Dlaczego?
— Co za różnica, zamiast siedzieć w kozie, będę siedział do wieczora przy kozie. Gdzie pójdę? Szabas dziś.
Na to już wójt nie miał lekarstwa. Kazał tylko dać zgłodniałemu i zbiedzonemu żydowi parę szklanek gorącej herbaty, które ten z wielkim smakiem wypił. Nigdy mu się jeszcze herbata tak dobrą nie wydała.
Ledwie słońce zaszło, postarał się o konie. Wsiadł na chłopski wózek i para małych, ale żwawych mierzynków pociągnęła go raźno, parskając. W owej karczmie, z której tak fatalnie uciekał, zatrzymał się na popas i po długim przymusowym poście nasycił głód, dokuczający mu okropnie.
Pożywiwszy się, nie marnował czasu, nie gawędził z Mośkiem, lecz śpieszył co prędzej do Walentówki. Do domu nie wstępował. Dość użył rozmaitych przykrych przygód w ciągu doby, żeby się miał jeszcze na awantury z żoną narażać. Przecież on swoją żonę dobrze znał, wiedział, że była o niego niespokojna, że się martwiła i że przeto na nim, jako przedmiocie tego niepokoju i zmartwienia, musi się zemścić. Wolał ją więc zostawić w dalszej niepe-