nosi aksamity, ma brylantowe kolczyki... dzieci mają zapewnione posagi... śliczny sen...
Naraz ktoś go szarpnął gwałtownie za ramię i krzyknął:
— Icek! Icek!
Przebudzony nagle, spojrzał wystraszonemi oczami.
— Co to jest?
— Icek! — krzyczał powożący Grzegorz, wskazując biczem dróżkę, co od gościńca, po którym jechali, prowadziła w ukos na prawo — patrzaj-no hen... widzisz kare konie?
Icek podniósł się w bryczce.
— Dalibóg prawda, na moje sumienie... kare!
— To nasze konie, z Walentówki.
— Co wy gadacie, Grzegorzu?
— W pieklebym je poznał!
— Jakto nasze? Kiedy naszych było cztery, a ja tu widzę tylko dwa!
— Patrzajże uważnie... patrz... o! pan sam powozi!
— Jaki pan?
— Nasz pan! Pan Maciej z Walentówki... przecie nie jestem ślepy... widzę jak na dłoni.
— Ja nie widzę — odrzekł Icek, przysłaniając oczy ręką, — to jest ja widzę jakiegoś
Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/193
Ta strona została skorygowana.