— Et, głupstwo powiadacie. Ja tu widzę wielkie państwo, mnie nie politycznie jest z hukiem przed sam ganek jechać. Przystańcie no, ja piechotą pójdę, rozpytam się; niech wiem, gdzie myśmy wleźli... w jaki interes jesteśmy wpakowani?
To rzekłszy, Icek zszedł z bryczki i powoli, oglądając się, czy zły pies z pod jakiego krzaka nie wyskoczy, poszedł na zwiady. Skombinował zaraz, że, oprócz głównego wejścia, muszą być jakieś drzwi do kuchni, czy do kredensu. Takiemi najlepiej chodzić. Icka dziadek, bardzo mądry człowiek, mawiał, że największe interesa, krociowe interesa, robili żydki, wchodząc kuchennemi drzwiami. Mając na myśli tę sentencyę, skradał się Icek bokiem, szukając drzwi owych, nachylał się, podglądał.
Nagle silna ręka pochwyciła go za kołnierz. Spojrzał przerażony i przekonał się, że go trzyma silny jakiś drab w liberyi.
— Co tu chcesz?
— Panie... proszę pana — tłómaczył się żydek, — niech mnie pan puści; ja przyjechałem z bardzo dalekiego kraju, ja się nazywam Icek...
— To mi jest wszystko jedno... Pytam, czego chcesz? Przyszedłeś kąty przepatrywać, żeby co ukraść, albo też złodziei naprowadzić.
Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/199
Ta strona została skorygowana.