sputę, tylko o sąd... więc można poprzestać na skróconej procedurze myślenia...
Wobec takich świadków i wobec Kogucińskiego, Mateusz nie lękał się sądu, ale przykra mu była mitręga, włóczenie się, strata czasu. Tej nocy, na taką niepogodę, wolałby spać, aniżeli iść do Kogucińskiego; ale trudno — w kozie siedzieć nie rozkosz... lepiej wnyki na zające zastawiać, lub lisy truć...
Idąc, rozmyślał — czuł się obrażonym. Zapozwano go o kradzież, to znaczy, że pośrednio nazwano go złodziejem — a on przecież złodziejem nie jest... i nigdy nim nie był. W Boga wierzy, pacierz mówi, dziesięcioro przykazań umie na pamięć. Wie, że siódme przykazanie głosi; „nie kradnij“ — i on nie kradnie. Nie wyprowadził nocą konia ze stajni, nie sięgnął do cudzej kieszeni, nie wyniósł cudzego zboża ze śpichrza, nie wyłamał zamków, nie rozbił cudzej skrzynki, ani kufra — i nazywają go złodziejem! Za co? że wziął jakiś marny dąbek!
I znowuż ta niezrozumiana przez ludzi różnica pojęć...
Mateusz zastanawia się i pyta sam siebie:
Czy jest złodziejem ten, kto pije wodę z cudzej studni? — Nie.
Czy jest złodziejem, kto odpoczywa w cieniu przydrożnego drzewa? — Nie.
Strona:Klemens Junosza - Fotografie wioskowe.djvu/31
Ta strona została skorygowana.