Ta strona została skorygowana.
IV.
Długo oczekiwany świt przyszedł nareszcie. Konary drzew zarysowały się na szarem, zachmurzonem tle nieba, śnieg nie padał. Abram powitał tę chwilę z najwyższą radością i natychmiast zaczął budzić Mateusza.
— Nu, obudźcie się! — wołał, szarpiąc chłopa za ramię — dzień jak wół.
— Już?
— To jest ładne słowo to wasze „już...“ Widać spaliście doskonale, skoro tak prędko noc wam zeszła.
— A juści! — odrzekł Mateusz, ziewając.
— No, ruchajcie się teraz, radźcie co... już widno.
Mateusz wstał, przeciągnął się i myślał jakiś czas.
— Nu co? nu co? — pytał z niepokojem Abram.
— Ha, no nic.
— Jakim sposobem może być nic?... musi coś być...