Strona:Klemens Junosza - Fragment z dziejów jasnowłosej główki.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

pod siodłem, który bił w ziemię przednią nogą, gryzł i pienił posrebrzany mundsztuk, a od czasu do czasu zarżał, aż się echo po całym folwarku rozległo...
W domu państwa Wojciechów zaczął bywać młody człowiek z sąsiedztwa.
Przystojny, może nawet piękny prawdziwie męzką urodą, podobał się mieszkańcom Klonowa, a podobał się tak dalece, że nieraz pan Wojciech mówił do żony:
— Wiesz co jejmość, to idealny mąż dla naszéj Zosi... ten ją uleczy ze smutku...
Istotnie Leon godzinami całemi wpatrywał się w jéj oczy szafirowe, rozmawiał z nią wiele, a pod wpływem téj rozmowy rumieńce niby dwie różyczki polne, zakwitały na twarzy dziewczyny.
Były chwile, że czasem silna dłoń tuliła w swym uścisku małą rączkę, że czarne oczy z szafirowemi krzyżowały wejrzenia, niby dwie szpady z błyskawic ukute, a w téj szermierce oczy czarne ciężką odnosiły ranę, co aż do saméj głębi serca sięgała.
Zdawało się także, iż i zwycięzkie szafiry nie wychodziły bez szwanku, dostawały im się także cięcia, bo nieraz błysnęło w nich coś nakształt łzy przelotnéj, która jednak prędko kryła się w głąb piersi dziewiczéj, tam spłonęła w ogniu uczucia, a zmieniona w westchnienie, jak biały gołąb pofrunęła ku niebu.
Nieraz, gdy nad ciemnemi wąsami ocienionych wargach drżał stanowczy wyraz, który tylko, tylko miał być wymówionym, wtedy na różowych usteczkach błądził uśmiech jakiś pół złośliwy, pół trwożny, a w oczach malowała się walka...
O człowiecze, który znasz się na téj rzeczy co się duszą zowie, wiesz zapewne, że gdy się dwudziesta wiosna komu uśmiecha, wtedy się w téj duszy poczynają burze gwałtowne, których nic nie wstrzyma, nic nie uspokoi, chyba tylko piorun, co z jednych oczu w drugie wpadnie i tamte wzajemnie zapali.
A żem wam o tych piorunach wspomniał, więc może sądzicie, że zaprowadzę was na jakąś łączkę kwiecistą, na któréj pod cieniem lipy lub klonu, ujrzycie dwie postacie ludzkie gruchające do siebie niby turkawek para, lub goniące za sobą po kwiatach jak dwie sarenki młodziuchne.
I może wam się zdaje, że doleci waszych uszu głos dzwonów z wiejskiego kościołka, co niedaleko na górze się wznosi, że drzwi téj drewnianéj świątyni otworzą się na oścież, że ukaże się dwóch ojców w przedpotopowych frakach i białych chustkach na szyi, dwie mamy w sukniach jedwabnych koloru niedojrzałéj pomarańczy...
Że drużki w białych powiewnych sukienkach ujmą dorodnego młodzieńca i poprowadzą go do stóp ołtarza, że rozpromienioną szczęściem pannę młodą, drużbowie obok niego postawią...
Że nareszcie organista wiejski, głosem coby umarłych z grobu poruszył, zaśpiewa Veni Creator i że na tém będzie koniec losów Edwarda i Kunegundy?..
Często tak bywa, ale czasem zdarza się też inaczéj.

(dok. nast.)