— Więc mów pan.
— Pokochałem panią...
— Cóż więcéj?
— Zdawało mi się, że zjednałem sobie pani przychylność.
— Nie omyliłeś się, mój panie.
— I dla tego sądziłem, że ta przychylność zmieni się w uczucie, a na tém uczuciu oprze się wspólne nasze szczęście...
— Czyli, przekładając to na język zwykłych śmiertelników, miałam zostać pańską żoną... wszak prawda.
— O tak!
— To znaczy, że miałam przenieść się do pańskiego domu; zająć się pańską służbą, drobiem, gospodarstwem i tym podobnemi czynnikami wspólnego szczęścia?
— Pani, na to nie mam odpowiedzi.
— Ja ją dam panu. Dla mnie ta atmosfera moich babek duszną jest i ciasną, mnie potrzeba czego innego. Nie wiem jeszcze dokładnie, gdzie pójdę i czém będę, ale pragnę świata, szerokiego świata! nie zaś waszych ciasnych folwarków... Była chwila w któréj sądziłam, że nie podołam temu zadaniu i już zdawało mi się, że pójdę za głosem serca... lecz nie, to był tylko obłęd, uleczyłam się już z niego... Panie Leonie, rozstańmy się — na zawsze... pójdę za innym głosem, pojadę za ocean i tam rozpocznę życie nowe, które do dziś tylko dla was wyłącznie było dostępném.
Zamilkli.
Słońce już zgasło, z drożyny dolatywały śpiewy tęskne i smętne...
Wiatr na skrzydłach swoich niósł nuty i słowa piosenki wieśniaczéj, nuconéj silnym dźwięcznym, chociaż nieuczonym głosem:
Oj nie rośnie chmiel jak trawa
Ani jak dębina
Ale szuka sobie drzewa
I po niem się wspina.
I wysoko przy drzewinie
Tuli się i plecie,
Nie będę ja żyła sama
Na szerokim świecie.
Będę żyła, zboże siała
Z Jankiem na zagonie
I wyrosnę, oj wyrosnę
Niby chmiel przy klonie.
— Panno Zofio — słyszy pani?
— Nie pierwszy to i nie ostatni idyotyzm, jaki w życiu mojém słyszałam.
— Więc pozwól pani pożegnać się i życzyć powodzenia z całéj duszy, z całego serca...
To mówiąc uścisnął jéj dłoń i odszedł.
Po chwili stary klon słyszał cichym szeptem wypowiedziane te słowa:
— Bądź szczęśliwy! obyś tylko znalazł parafiankę, któraby cię tak kochać mogła, jak ja cię kocham, Leonie...
Leon nie słyszał już tego.
Nie słyszał również płaczu i jęków, nie widział wewnętrznéj walki, malującéj się na twarzy dziewczyny.
W klonowskim dworze było smutno i ponuro, ojciec Zosi milczał i pracował, matka wyschła, zmizerniała, zmieniła się do niepoznania.
Samotni staruszkowie żyli niby mnichy w klasztorze.
Nie widział tam nikt radości, nie słyszała śmiechów wesołych, pieśń nie rozlegała się pod dachem tego domu, który opustoszał i pochylił się ku ziemi.
Dzikie wino pożółkło na ganku, róże po-