Strona:Klemens Junosza - Globosa.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.
—   55   —

stety, że od chwili, w któréj obrazek ów stanął przed mojemi oczami, zacząłem się staczać po kulistéj powierzchni ziemi, staczać coraz niżéj i niżéj...
W tém miejscu stary przerwał opowiadanie, zwiesił głowę na piersi i zadumał się głęboko.
Ogień płonął na kominku wesoło, sucha brzezina trzeszczała, zegar gdakał równo, miarowo. Nie śmiałem przerywać milczenia starego, patrzyłem ze współczuciem na jego czaszkę nagą, błyszczącą jak kość słoniowa, otoczoną wieńcem srebrnych włosów. I trwało to milczenie minut kilka, po których gość mój podniósł na mnie swoje oczy niebieskie, przymglone i rzekł:
— Nie starałem się już o stypendyum, zapomniałem o katedrze gramatyki porównawczéj, gdyż myśl moja innym rodzajem porównań była zajęta... Ja porównywałem blask jéj oczu ze słońcem, barwę jéj rumieńców z blaskiem wschodzącéj jutrzenki... żyłem tylko w snach, w zachwytach, w marzeniach. Jakim cudem zdałem egzamin i otrzymałem stopień naukowy, nie wiem, bo doprawdy nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego dokładnie. Kochałem i to mi wypełniało życie. Ale téż nie wyobrażasz sobie, jak ona była piękna, ile roztaczała wkoło siebie czarów i powabów. Ojciec jéj był zamożnym fabrykantem, miał szerokie stosunki w świecie, prowadził dom otwarty, przyjmował licznych gości, a wdzięki pięknéj Andzi oraz perspektywa znacznego posagu ściągały ku niéj roje wielbicieli. Ja bywałem w tym domu, prawdopodobnie rodzice panny tolerowali mnie jako wesołego chłopca, mogącego się przydać do ożywienia zabawy, i zapraszali mnie; ja téż przychodziłem częściéj, coraz częściéj, aż nareszcie stałem się jakby domowym. Z Andzią przyjaźniliśmy się, a z czasem przyjaźń ta przeszła w uczucie żywsze. Raz... w oranżeryi... o zmroku... gdyśmy byli chwilowo sami... wyznałem jéj wszystko, co kryłem w głębi serca. Sądziłem, że mnie odepchnie, wypędzi, że mi zakaże pokazywać się w domu, lecz zamiast surowego spojrzenia znalazłem gorący uścisk dłoni i uszko powolne do słuchania wyznań i szeptów... Sam nie wiem, jak się to stało, ale usta nasze zetknęły się niby przypadkowo — i zetknięcie to wnet zamieniło się w pocałunek, jeden, drugi, dziesiąty, w Bóg wie który, w cały szereg pocałunków, przerwanych dopiero wskutek wejścia do oranżeryi jakiéjś trzeciéj osoby... Najpiękniejsza miłość, osłonię-