tamy się wszyscy, bo jak się pokazuje, wszyscy zainteresowani jesteśmy i ciekawi, jakie nowe obietnice przywiozą ci państwo, jakie kwiatki różowa pani rozsypie... Jejmość zwierzyła się przedemną, że wielu pięknych darów od niej się spodziewa, nie dla siebie samej, gdyż egoistką nie jest, ale dla córek... Piękne dziewczyny i dobre, czas je za mąż wydać, ale niechże kto dokaże tej sztuki, gdy zboża kupować nikt nie chce... niechże ma w pogotowiu posagi i wyprawy...
Ja z niedowierzaniem głową kręcę, ale magnifika, z całą ufnością w lepszą przyszłość, mówi:
— Nie bój się!
Co u licha: tamta — „trzymaj się!“ — ta znów — „nie bój się“ — a człowiek, głosom niewieścim posłuszny, spełnia te rozkazy pokornie.
Dziewczyny śmieją się, mówią o nowych sukienkach, o gościach, o dwóch młodych ludziach z sąsiedztwa, mających przyjechać do nas na „Trzy Króle.“ Życie się do dziewcząt uśmiecha, a gdy jeszcze ta filuterna jejmość słodkie słówko im rzuci, to radość będzie bez granic.
Młodość, młodość!
Syn przyjeżdża na święta. Pisał przed kilkoma dniami, list jego tchnie otuchą. Czyżby i do jego studenckiej stancyi na poddaszu różowa pani też przyszła?...
Jadą już, jadą!...
Niechże przyjeżdżają, może po ich wizycie, rozweselającej wszystkich — i ja, choć przez noc jednę, będę mógł zasnąć spokojnie.
Jadą już, jadą!
— Ale — kto?
— Ano, ten uśmiechnięty dzieciak, to Nowy Rok, a jego wesoła towarzyszka nazywa się: Nadzieja.