Strona:Klemens Junosza - Hafciarz.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.
—   120   —

mniej jak dobry szaflik. Piramidalne zwierzę! Co za siły trzeba, żeby dźwigać na sobie taki kawał skorupy!
— I cóż się z nim stało?
— Legendy można o tem opowiadać, historye pisać, na marmurze ryć. Strzeliłem do niego, prosta rzecz; bo cóż może zrobić myśliwy, zobaczywszy zwierzynę? Mierzyłem w łeb, ale żółw nie był głupi, w mgnieniu oka łeb schował, a śrut z naboju odbił się od twardej skorupy, jak od muru. Widząc to, chciałem bestyę złapać rękami, ale tak był mokry i obślizgły od błota, że nie mogłem. Pies, ten sam Mylord, którego znacie i którego słusznie mi zazdrościcie, próbował mi pomódz, ale trudno wymagać od wyżła, żeby aportował balię. Nie jego siła na taki ciężar. Pobiegłem do domu po ludzi; zanim jednak powróciłem, żółw zdążył uciec do jeziora. A szkoda! Już uplanowałem był sobie, że zaproszę kochanych sąsiadów na pyszną zupę żółwiową. Mówią znawcy, że jest to smakołyk pierwszej klasy, delikates o jakim marzą najwybredniejsi gastronomowie.
— Jaka to szkoda, że kochany radca ma w swoim majątku, to nieszczęsne jezioro.
— Dlaczego szkoda? Przepraszam, wcale nie szkoda! Jezioro przynosi nie zły dochód, o czem mógłby dużo powiedzieć, dobrze wam znany Josek Piernik, który to jezioro dzierżawi i między nami mówiąc, już za trzy lata z góry zapłacił.
— Nie o dochody idzie, drogi radco!
— A o cóż?
— Wielki wąż przepadł w jeziorze, kolosalny żółw również w jego głębiach się ukrył. Takie dwa rzadkie, niezwyczajne okazy!!
— A, pod tym względem naturalnie; ale trudno, jeziora w kieszeń nie schowam, a intencye wasze doskonale rozumiem.
— Jakto?
— Nie wierzycie, że ja naprawdę do tego węża strzelałem.
— Węże takie w naszym kraju nie przebywają.
— Co wy tam wiecie, moi panowie, natura ma swoje tajemnice i swoje kaprysy.
— Że też podczas polowania na bagnach i nad jeziorem, nie spotkałeś pan nigdy krokodyla, panie Ksawery!