tkę, a emeryci poruszyli wszelkie swoje znajomości i stosunki, aby się uczennice znalazły.
Płacono Józi rozmaicie: dwadzieścia, trzydzieści kopiejek za godzinę, ale płacono — i w pokoiku na facyatce nie było już nędzy.
Widmo jéj znikło, a natomiast cicha, ciężka praca, przynosiła skromne owoce.
Z kolei wszyscy dziadkowie zapoznali się z wnuczką i byli nią zachwyceni, a kiedy w niedzielę wyszła z dziadkiem Inocentym do ogrodu, jak na komendę siedm kapeluszów uchylało się przed nią, a towarzysz jéj prostował się dumnie, jakby chciał powiedziéć: patrzcie, kogo ja to prowadzę!
— Od ostatniego awansu w Komisyi nie miałem podobnéj w życiu radości jak teraz — mówił pan Inocenty zażywając podwójną porcyjkę tabaki — nie miałem i miéć nie będę... chyba że...
— Chyba co?
Strona:Klemens Junosza - Historya o kilku emerytach i jednym fortepianie.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.