jąc się smutnie. A zresztą, dodał, walka nasza będzie walką uczciwą, szanse mamy równe, wygrana nie od nas zależy — czyż więc nie możemy spojrzeć sobie prosto w oczy i żyć w takim stosunku jak dawniej?
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Śliczne to były czasy, kiedy radca Kichalski wprowadził nas do domu pana Wintera obywatela i kupca. Karnawał był długi, przyjmowano co tydzień, zebrania odznaczały się wytwornością niedzisiejszą. Była naonczas młodzież i bawiono się dobrze. Były panny i można się było czem zachwycać.
Imci pan Winter był niemcem tylko z nazwiska; żona jego pochodziła z dawnej i zasłużonej rodziny mieszczańskiej w Warszawie, on dość był zamożny, interesa szły dobrze. Oboje gospodarstwo byli bardzo uprzejmi, a córkę ich, pannę Zofię, znacie już z widzenia, ponieważ ona to była ową amazonką z Łazienek.
Wieczory tam spędzone były dla nas kwiatkami i zielonemi listkami na szarej kanwie życia, zarówno mojego, jakoteż i nieboszczyka Ignasia. Rozmawialiśmy z panną Zofią, tańczyli z nią na zebraniach, i każdy na swoją rękę starał się pozyskać jej serce.
W pozyskaniu ręki nie było nic nieprawdopodobnego — bo jakkolwiek panna była bogata, my za to byliśmy młodzi, dobrze uważani i pełni nadziei na przyszłość. Nie znano dzisiejszych wymagań, a świat ówczesny do teraźniejszego był mniej podobny, niż słoik musztardy do księżyca.
Było zaprawdę coś upajającego w towarzystwie i w rozmowie panny Zofii. Daleka od pustej zalotności, umiała się jednak wszystkim podobać, hołdy zaś uwielbienia przyjmowała z uśmiechem pełnym prostoty, ale zarazem z przeświadczeniem że te jej się słusznie należą.
Kiedy mówiła o przyjaźni, wzrok jej miał wyraz łagodny — mówiąc zaś o miłości, źrenice jej rozsiewały blaski ogniste. Ignaś bał się jej wówczas, a jam ją uwielbiał.
Czy i jakie postępy zrobiliśmy w naszych zamiarach, trudno było dociec. Obaj doznawaliśmy jej względów, w których wszakże nie było nic więcej nad przyjaźń. — Wprawdzie ja dostałem od niej różę — ale Ignaś dostał także podobną — szliśmy więc niby po dwóch liniach równoległych...
A czas uchodził.
Raz, wieczorem, Ignacy powrócił do domu bardzo zamyślony.
— Cóż tam nowego? spytałem.