— Tak... ktoby się do mnie zgłaszał, niech przyjdzie rano.
— Pytano się już o jaśnie pana.
— Kto?
— Nie znam, jakiś pan nietutejszy. Dziś podobno przyjechał, stoi w Angielskim hotelu.
— Czy nie zostawił biletu?
— Nie, pytał tylko jak długo jaśnie pan zabawi, ale nie umiałem mu tego powiedziéć. Mówił, że się dziś jeszcze zgłosi...
— Mniejsza o niego, wychodzę, a wiedz, że mam zwyczaj bardzo rano wstawać i jestem wściekły jeżeli służący o tem nie pamięta.
— Niech jaśnie pan będzie spokojny — odrzekł numerowy — ja wcale nie mam zwyczaju sypiać.
Dwunastą godzinę dzwonił zegar ratuszowy, gdy pan Hieronim powracał do hotelu. Był widocznie w dobrem usposobieniu, gdyż szedł zamaszystym krokiem, wywijał laską i półgłosem nucił walczyka ze świeżo słyszanej operetki.
W bramie hotelu zatrzymał go jakiś niepozorny człowieczek. Dość dziwna to była kreatura. Miał minę biedaka, chociaż ubrany był porządnie, a nawet elegancko; wzrostu średniego, wydawał się jednak małym, tak jakoś chował głowę w ramiona, tak się pochylał i kurczył.
— Można było sądzić, że jest stary, chociaż w rzeczywistości był w średnich latach. Nie nosił brody ani wąsów, twarz miał wygoloną, stąpał na palcach, mówił prawie szeptem, kłaniał się nizko, każdemu z drogi ustępował.
— O mało mnie, kochany pan Hieronim nie rozdeptał — rzekł — jak marnego robaczka.
Usłyszawszy ten głos, szlachcic drgnął i zatrzymał się. Niepozorny człowieczek mówił z uśmiechem.
— Jak małego robaczka, ale usunąłem się w porę. Hi! hi! pańska mina, pańska postawa, pański chód... jakby czwórką jechał! Padam do nóżek, jak zdrowie pana Hieronima dobrodzieja? o interesa nie pytam, bo wiem, że świetnie idą, ale pan dobrodziej może mnie już nie poznaje hi! hi!
— Zkąd się tu wziąłeś, krecie? — zapytał szlachcic, z odcieniem niezadowolenia, którego mimo chęci utaić nie mógł.
— Przejazdem jestem w tych stronach, a dowiedziawszy się, że i pan tu się znajduje, pośpieszyłem natychmiast, ażeby mu złożyć uszanowanie...
— Spóźnioną godzinę wybrałeś na wizytę.
— Co tam godzina! patrz pan raczej na intencye, na serce...
— Serce?
— A tak, tak, pomimo że, o ile się zdaje, obecność moja pana nie zachwyca, jednak ja w przyjaźni stały jestem. Chciałbym pogwarzyć, dawne czasy przypomniéć, interesik też mam do pana...
— Nie możnaby do jutra?
— Lepiej dziś... pan Hieronim zna dobrze moje usposobienie; odkładać nie lubię; co mam jutro zrobić wolę dziś, trzymam się tej zasady; przytem, któż wie, kiedy i w jakich okolicznościach znowu się spotkamy?
— Więc proszę, uprzedzam jednak, że już północ a jutro raniutko mam wstać.
— Dziękuję za uprzejme zaproszenie, drogi czas pana dobrodzieja cenić umiem i nadużywać go nie będę...
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/11
Ta strona została skorygowana.