gasz się rozmowy. Jest godzina późna, a czas mój drogi. Nie przyjechałem do miasta po to, żeby gawędzić, lecz dla załatwienia interesów. Jutro wcześnie wstać muszę.
— Wiem, wiem, czas drogi, interesa ważne... Ha jednym szydła golą, drugim brzytwy nie chcą, to wiadomo... Ja nigdy bo nie miałem szczęścia... los nie dał mi ociemniałego kuzyna, dóbr do administracyi, lasów do cięcia, pieniędzy do zbierania... Żeby to!... miałbym już trochę uskładanego kapitaliku... może nie tyle co pan Hieronim dobrodziej, ale trochę, na czarną godzinę.
— Nie pleć-no za dużo... Czego żądasz?...
— Hi, hi, jaki pan nie domyślny. Czego żądam? Juścić nie błagam ani o kwiatek, ani o promień włosów, boś nie panienka... chcę pieniędzy.
— Zawsze pieniędzy.
— Zawsze nie, ale w pewnych terminach. Wszakże jestem pańskim oficyalistą... płacisz mi pan za to żebym milczał, a ja znów milczę dlatego, żebyś mi pan płacił. Interes wspólny. Ja także muszę żyć, a czas ciężki, tem więcej, że już od lat dwóch nie widziałem ani jednego rubelka od pana.
— I nie zobaczysz!
— Jak pan sobie życzy. Jaśnie pan odpędza swego niegdyś przyjaciela, a ostatnio uniżonego sługę. Cóż robić? Uniżony sługa odchodzi. Ma się rozumiéć, unosi z sobą pamięć i język, z którego potrafi zrobić użytek... Żegnam pana dobrodzieja.
Mały człowieczek podniósł się z krzesła i uśmiechał się szyderczo, a pan Hieronim patrząc na niego czerwieniał coraz bardziej, ręce mu się trzęsły nerwowo, oczy rzucały błyskawice gniewu.
— Ty ztąd nie wyjdziesz, gadzino! — syknął — ja cię zaduszę jak kota!
Zanim zdążył rękę wyciągnąć, mały zwinnym ruchem znalazł się w kącie, skurczył się, przyczaił i wyciągnął ku przeciwnikowi rękę uzbrojoną w rewolwer.
— Hi, hi — zaśmiał się szydersko — uprzedzam, że pięć kul mam na swoją obronę.
Pan Hieronim splunął, ale się zbliżyć nie śmiał, w szarych oczach przeciwnika malowała się stanowczość.
— Wyjdźże do licha z kąta i broń schowaj, dokądże będzie ta komedya?
— Nie, panie dobrodzieju, dla pana może to i komedya, dla mnie kwestya życia. Nie mam chęci dostać się w pańskie rączki. Jestem uniżony, uprzejmy, nikogo nie napadam, ale życia swego bronię. To mi wolno. Pan postępujesz porywczo, namiętnie. Chcesz mnie zadusić jak kota!... i do kryminału pójść za to; gdybyś się zastanowił nad sytuacyą, to starałbyś się utrzymywać ze mną dobre stosunki. Wiesz, że nie jestem bez zdolności, w wielu razach przydać się mogę; wspólnik ze mnie idealny, wierny, dyskretny, umiejący co potrzeba ominąć, co zawadza usunąć. Zamiast więc dusić, uczyń mnie swoim doradzcą, a lepiej wyjdziesz na tem, panie Hieronimie... jak cię poważam.
— Wspólników ani doradzców nie potrzebuję, ile żądasz odczepnego?
— Kilka tysięcy, wcale nie dużo, tymczasem wystarczy mi pięć. Skoro je dostanę, zniknę panu z oczu i nie pokażę się aż... za dwa lata... Cóż pan myśli o tej propozycyi?
— Myślę żeś łotr i wyzyskiwacz... ale niech cię licho porwie. Zgoda, dam co żądasz, może przez te dwa lata znajdziesz okazyę do skręcenia karku, czego ci z całego serca życzę.
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/13
Ta strona została skorygowana.