— Nie wątpię o szczerości pańskich uczuć, żeby zaś nie zabierać panu drogiego czasu, proszę o pieniądze.
— Nie mam z sobą, dam ci rewers.
— A, panie dobrodzieju, ja nie handluję takiemi dokumentami, wierzę tylko w gotowiznę.
— Powtarzam, że nie mam przy sobie.
— I na to jest sposób, zgłoszę się później. Za trzy dni, za tydzień, jak panu dogodniej.
— Ja jutro wyjeżdżam.
— Trafię do Magdzina... mała przejażdżka zrobi mi dobrze na zdrowie. Spodziewam się, że będę przyjęty ze starodawną gościnnością. Nieprawdaż? Już ja pana dobrodzieja znam. Hi! hi! a może też trafię na lepszy humor, na weselsze usposobienie. Pogawędzimy o dawnych czasach, o interesach, o przyszłości. Dobranoc, kochanemu panu, moje uszanowanie, najniższy sługa...
Z dziwną zręcznością mały człowieczyna przesunął się między kanapą i stołem i zanim pan Hieronim zdążył się odwrócić, był już za drzwiami.
Nazajutrz szlachcic wstał z bólem głowy, gdyż noc przepędził fatalnie, spać nie mógł. O szóstej rano kazał sobie wylać na głowę kubeł zimnej wody i wypił kilka filiżanek czarnej kawy bez cukru. To orzeźwiło go nieco, a orzeźwienia tego bardzo potrzebował.
Icek przyprowadził trzech żydów, którzy zdecydowani byli kupić las Magdziński na współkę.
Do samego południa trwały targi, umawiano się o cenę, o warunki sprzedaży, termin cięcia... Panu Hieronimowi aż pot na czoło wystąpił, a w gardle zaschło od ciągłego mówienia. Interes można było uważać za skończony, żydzi jednak postawili za konieczny warunek, żeby sam właściciel kontrakt podpisał.
Nadrabiając miną, powiedział pan Hieronim, że ostatecznie jest to głupstwo i że pan Ludwik bez wahania się da swój podpis. Wtenczas jeden z kupców, który miał niejakie wątpliwości pod tym względem, a kupno wszelkiemi siłami pragnął doprowadzić do skutku, odezwał się:
— Proszę wielmożnego pana, my wiemy, że to jest tylko formalność, że co wielmożny pan zechce zrobić, to będzie zrobione...
— A więc o co chodzi?
— Ja wielmożnemu panu wytłomaczę. Gdyby, dajmy na to, dziedzic, sam dziedzic, wyjechał na dłuższy czas za granicę i nie był tu, i gdyby zostawił wielmożnemu panu plenipotencyę do tej sprzedaży, to na co by nam było potrzeba tego podpisu? ale dziedzic siedzi... on jest chory, on się na interesach nie zna, on swojej korzyści nie rozumie i może być z tego powodu kwestya, sprawa, proces, a proces, jak panu wiadomo, ślizka rzecz... Można wygrać, można przegrać... pan dobrodziej o tem wie... Kto się chce narażać? Ja mówię prawdę.
— On mówi prawdę — potwierdzili dwaj inni.
— Nu, odezwał się faktor, a kto wam powiedział, że dziedzic nie wybiera się za granicę? On chory jest, on potrzebuje kuracyi... Kiedy ja już słyszałem od wielmożnego pana o tym projekcie! Do Wiednia miał jechać.
— Istotnie — rzekł pan Hieronim — zamiar był.
— Aj — wtrącił Icek — co tu gadać. Zamiar był, a skoro był to i jest, a skoro jest, to cała kwestya, trochę pieniędzy i paszport! Pieniędzy w Magdzinie nie brakuje, a paszport bagatelka, w jednym dniu można wyrobić... Oj, oj, aby tylko zdrowie było... to można jeździć po całym świecie, teraz kolej idzie w każdą stronę i do każdego kraju...
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/14
Ta strona została skorygowana.