Interes został ułożony, żydzi żądali czasu do postarania się o pieniądze, za dwa tygodnie przyrzekli stanąć do kontraktu.
Po ich odejściu pan Hieronim odetchnął. Otworzył okno na oścież, aby odświeżyć powietrze, przepełnione dymem cygar, i rzekł półgłosem:
— W samej rzeczy, dlaczegoby pan Ludwik nie miał się przejechać za granicę?!
Prześliczny był poranek jesienny. Słońce świeciło jasno, orzeźwiający wietrzyk poruszał żółkniejącemi już liśćmi. Przed dwór w Magdzinie zatoczył się wolant, zaprzęgnięty w dwa rosłe, siwe konie. Wnet też na ganku ukazał się pan Ludwik, prowadzony pod rękę przez córkę. Anielcia ubrana była w obcisłą, popielatą sukienkę, na głowie miała nizki kapelusik filcowy, na rękach długie, jelonkowe rękawiczki.
— Tu ojczulku jest stopień — mówiła, podtrzymując niewidomego pod ramię. — Proszę usiąść śmiało, z lewej strony. Prawą rezerwuję dla siebie. Teraz, Janie — dodała, zwracając się do stangreta — dajcie mi lejce, wy zostaniecie w domu.
Wzięła lejce do ręki, konie ruszyły.
— Przejechali przez wieś, kilka wiorst gościńcem, przez nowy most i groblę. Konie spokojne, doskonale ujeżdżone, szły równo, Anielcia szczebiotała nieustannie.
— Teraz, ojczulku, wjeżdżamy w las — rzekła.
— Czuję to — odpowiedział niewidomy — słyszę szmer liści. Niegdyś bardzo lubiłem las i polowanie. Znałem tu każdą ścieżkę, każde prawie drzewo. Zdaje mi się, że i dziś jeszcze nie zabłądziłbym tutaj. W której stronie lasu jesteśmy?
— Zdaje mi się, że ta jego część nazywa się Stawek, chociaż nie wiem dlaczego, bo tu wody wcale nie ma.
— Musiała niegdyś być. Woda wyschła a nazwa została. Niegdyś zabiłem dzika w tem miejscu.
— Teraz, ojczulku skręcimy na lewo, do Leśniczówki, ale pojedziemy wolno, bo dróżka wązka, a nad nią gałęzie.
Ujęła lejce prawą ręką, lewą zaś miała na pogotowiu, aby strzedz ojca od zetknięcia z gałązkami leszczyny, które wychylały się gdzieniegdzie nad dróżkę.
— Do Leśniczówki już niedaleko, ojczulku, za pół godziny będziemy na miejscu.
— Byle Kalińskiego w domu zastać, bo koniecznie rozmówić się z nim muszę.
— A gdzieżby pan Kaliński był? On zawsze w lesie.
— W domu, a w lesie to różnica... las duży.
— Przecież go znajdziemy.
Na dość dużej polance wznosił się domek, otoczony ogródkiem, zabudowania gospodarskie, brożek pod daszkiem ruchomym, dwa stogi siana, gołębnik. Wyglądało to niby kolonijka, niby osada, zamożniejszego chłopa.
Widocznie z okien domku dostrzeżono wolant, bo ktoś przed dom wyszedł.
— Jest pan Kaliński? — zawołała Anielcia, podjechawszy jednak bliżej ujrzała obcego zupełnie człowieka.