się pukle włosów jak noc czarnych; takiż zarost okalał jego twarz.
Anielcia, patrząc na niego ukradkiem, przyszła do przekonania, że równie sympatycznego człowieka nie widziała jeszcze w swem życiu.
Pan Ludwik wdał się z nim w rozmowę. Dopytywał go o rodziców, o to gdzie się kształci, co w przyszłości czynić zamierza. Młody człowiek nie wiele miał do powiedzenia o sobie. Cóż? życie jak życie, pospolite, szare, tysiące ludzi ma podobne. Ojciec, Michał Kaliński, rodzony brat pana Piotra Kalińskiego z Leśniczówki, umarł przed dziesięciu laty. Majątku nie zostawił, bo nikt na małej dzierżawce skarbów nie zgromadza. Matka sprzedała ruchomości i inwentarz, przeniosła się na mieszkanie do miasteczka i trochę z kapitaliku ze sprzedaży uzyskanego, trochę z szycia, żyje. On sam, gdy go śmierć ojca w szkołach zaskoczyła, już na nikogo prócz na własne siły liczyć nie mógł. Dawał lekcye, przepisywał nocami, czynił wogóle to samo co jego koledzy biedacy, głodu przymierając. Skończył szkoły, wstąpił do uniwersytetu, obecnie jest na czwartym kursie, niedługo lekarzem zostanie. Na wakacye pojechał do matki, ale że trochę niedomagał, że lekarze zalecili mu pobyt w lesie, więc na ostatnie parę tygodni przyjechał do stryja, którego od lat kilkunastu nie widział, a właściwie mówiąc i nie znał prawie.
Przyjechał, trochę czyta, czasem towarzyszy stryjowi w wycieczkach do lasu i niezadługo powróci do Warszawy, do studyów. Jeszcze ma z górą dwa lata pracy przed sobą. Co dalej uczyni, gdy zostanie lekarzem, nie wie jeszcze. Radby kształcić się dalej, praktykować przy klinikach, ale matka coraz starsza i słabsza, może będzie potrzebowała pomocy. W takim razie wypadnie wyrzec się ambitnych marzeń, osiąść na prowincyi i pracować na chleb. Oto cała historya i dalsze plany.
Opowiedział to najtreściwiej, najkrócej, jedynie dla zaspokojenia ciekawości pana Ludwika. Kilkakrotnie usiłował rozmowę na inny przedmiot zwrócić, lecz niewidomy niepozwalał. Lubił i szanował Kalińskiego, za jedynego przyjaciela go uważał, więc też chciał i synowca jego bliżej poznać.
— I cóż cię skłoniło, panie Adamie — pytał — że medycynę za przedmiot studyów obrałeś?
— Trochę zamiłowanie — odrzekł — a trochę i praktyczne względy. Lubiłem zawsze nauki przyrodzone i badanie tajemnic natury, a któż jeżeli nie lekarz ma więcej sposobności po temu? nie taję również, że mi i o chleb powszedni chodzi.
Pan Ludwik uśmiechnął się gorzko.
— Powiedz mi, mój panie — rzekł — czy wierzysz w naukę, której się poświęcasz?
— Za kogóż mnie pan ma!? Czyżbym mógł ze świadomością uczyć się fałszów, ażeby za ich pomocą oszukiwać ludzi? Nie... ja moją naukę kocham, ja w nią wierzę, ona odkrywa nam prawdy niezbite i uczy poszanowania praw niewzruszonych i niezłomnych, ona...
— O entuzyasto i poeto! jakże się łudzisz, nauka wasza nic nie wie, jest niedołężna i słaba, ja w nią nie wierzę, nie! bo i jakże wierzyć mogę... ja kaleka?...
— Panie — odrzekł młody człowiek — ja rozumiem te słowa, każdy na pańskiem miejscu mówiłby zapewne tak samo, ale...
— Cóż ale, jakie tu ale może być? Utraciłem wzrok, skazany jestem na dożywotnie błądzenie w ciemnościach, bez żadnej nadziei ratunku, i cóż mi wasza nauka pomoże?
Młody człowiek zamyślił się.
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/17
Ta strona została skorygowana.