— Panie! — rzekł po chwili — daleki jestem od twierdzenia, że nauka robi cuda, ale też nikt nie zaprzeczy, że czyni wiele, a ponieważ postępuje, ponieważ każdy dzień przynosi jej nowe zdobycze, przeto pożytek jaki ludzkości przynosi, będzie coraz większy.
— Entuzyasta jesteś, mój panie Adamie, boś młody i wszystko ci się wielkiem i pięknem przedstawia... ale ja zachwytów twoich podzielać nie mogę... bom, jak widzisz, skazany przez tych, którzy są właśnie kapłanami tak przez ciebie uwielbianej nauki. Sami powiedzieli, że ona jest bezsilna w obec mego cierpienia.
— To jeszcze wielka kwestya — rzekł młody człowiek.
— Co? — zawołał z ożywieniem niezwykłem ociemniały — kwestya? a przecież zawyrokowali stanowczo. Czyż pan, który zaledwie rozpocząłeś naukę, miałbyś podawać w wątpliwość zdanie doświadczonych praktyków?
— Posądza mnie pan o zarozumiałość — odrzekł student — a ja jestem od niej bardzo daleki. Wiem aż nadto dobrze, że nie umiem tego co umieją owi praktycy, którzy pana leczyli, ale wiem także, że i oni umieją znacznie mniej od specyalistów, którzy studyowaniu chorób wzroku poświęcili całe swoje życie i tem się jedynie zajmują. Mogę o tem mówić śmiało i na pewnych podstawach, bo wiem od stryja, kto o pańskim wzroku wyrokował i wydziwić się nie mogę, że pan na tym wyroku poprzestał. Ta gałęź nauki postępuje niezmiernie, co przed dziesięcioma laty uważano za niemożliwe, dziś daje się wykonać bez wielkich trudności. Są znakomici specyaliści, głośni w całym świecie, którzy sztukę swoją doprowadzili do perfekcyi, dlaczego pan nie udał się do nich?
— Gdy mi odebrano wszelką nadzieję...
— Nie należało im wierzyć.
Pan Ludwik chciał odpowiedziéć na to, ale właśnie nadjechał z lasu Kaliński, sprowadzony przez Walka.
— Co za goście! jacy goście! — wołał z daleka — mój Boże! czyż mogłem się spodziewać? pan i panna Aniela! Jak was przyjąć? na czem posadzić?
— Dobrem słowem, kochany panie Piotrze — rzekł pan Ludwik — i sercem poczciwem. Sam sobie sprowadziłeś tę naszą inwazyę, zaalarmowałeś mnie wczoraj i oto jestem z moją przewodniczką kochaną.
— Zaalarmowałem, prawda. Niech pan wybaczy, żem zaniepokoił, ale nie mogłem inaczej postąpić. Dzieją się rzeczy, których tolerować nie mogę.
— Jakie?
— Kiedy już pan tu jest, to musimy w cztery oczy porozmawiać. Adaś, mój synowiec, zabawi tymczasem pannę Anielę.
— Zgoda — odrzekł pan Ludwik — z synowcem twoim, panie Piotrze, poznaliśmy się, a nawet posprzeczali. Zapalony to entuzyasta, jak młody. Podobno i my w swoim czasie tacy sami byliśmy, mój przyjacielu. No, powiedz, powiedz co jest, jak jest... niechże wiem co mi grozi.
Kaliński wziął niewidomego pod rękę i wprowadził do stancyi, młodzi ludzie przed gankiem zostali. Anielcia, gdy tylko ojciec odszedł, powstała z ławki, zbliżyła się do Adasia i składając ręce błagalnie, rzekła prawie z płaczem:
— Panie, czy to prawda, co mówiłeś przed chwilą? Czy rzeczywiście są ludzie, którzy mogą wrócić memu ojcu słońce? O jeżeli tak jest, to błogosławić będę chwilę, w której spotkaliśmy pana. Wskaż
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/18
Ta strona została skorygowana.