szkadza i sam też nikomu przeszkodą być nie chcę.” Klucza nikomu nie powierzał; gdy zimową porą na tydzień lub na dłużej wyjeżdżał mieszkanie nieopalane przez ten czas było. Niewiele o to dbał, kazał na wielkim staroświeckim kominku palić i przy nim siedział, dopóki się piece nie rozgrzały. Interesantów w pierwszej izbie przyjmował, do drugiej, która mu i za gabinet i za sypialnię służyła, nie wpuszczał nikogo prócz głupowatego chłopca, który od czasu do czasu izby owe z grubszego śmiecia zamiatał i uprzątał. Prócz tego chłopca żadna żywa dusza wstępu do sypialni pana Hieronima nie miała. Możnaby sądzić z tego, że wąsaty szlachcic skarby wielkie w swej izbie przechowywał i obawiał się, żeby mu ich nie ukradziono, ale ani bogactwem sprzętów, ani urządzeniem wykwintnem, sypialnia bogactwa właściciela nie zdradzała, przeciwnie, wyglądała ubogo i brudno. Stół dębowy, kilka prostych stołków, szafa na ubranie, łóżko, oto umeblowanie jej całe. Nad łóżkiem wypłowiały dywanik, na nim dubeltówka, oto i wszystko; ktoby jednak dobrze szukał, znalazłby pod łóżkiem dębową skrzynkę, niedużą, bardzo mocno okutą i na śruby do podłogi przymocowaną. Co w niej było niewiadomo, ale, że pan Hieronim często do jej wnętrza zaglądał to fakt, o którym świadczyły duże łuki na brudnej podłodze, zakreślone nogami ciężkiego łóżka, które chcąc się do skrzynki dostać, trzeba było odsuwać.
Powróciwszy od brata i zatrzasnąwszy drzwi za sobą, zaczął pan Hieronim po większej izbie biegać i łysinę trzéć. Marszczył czoło, klął i mruczał pół głosem.
— Rachunki... Kaliński... plotki jakieś, intrygi... Poczekajcie no, ze mną sprawa niełatwa.
Chcąc uspokoić wzburzone nerwy, a może chcąc fantazyi sobie dodać i energii, otworzył do szafy, nalał potężny kielich wódki i wychylił go duszkiem, potem mieszkanie na klucz zamknął, konia sobie przyprowadzić kazał i wskoczywszy na siodło, pokłusował w stronę lasu.
Ciężka to rzecz z rachunków nieporządnie prowadzonych, niekompletnych, zaniedbanych, rzeczywisty obraz położenia majątkowego odtworzyć; zadanie niełatwe nawet dla biegłego rachmistrza, cóż dopiero gdy je podejmuje człowiek pozbawiony wzroku, przy pomocy dziewczynki, która nigdy w życiu z liczbami nie miała do czynienia.
Siedzą oboje, ojciec z córką, przy stole założonym papierami, Anielcia jeden szpargał po drugim czyta, pan Ludwik pamięć wytęża i kombinuje. Zmarszczył czoło, znać po nim wysiłek, widzi że prawdy nie dojdzie, ale za wygranę dać nie chce. Jeszcze próbuje, jeszcze każe Anielci czytać. Męczą się oboje tak, godzinę, dwie, trzy... wreszcie pan Ludwik przerywa.
— Przestań, Anielciu — mówi — domyślam się, że cię ta robota znużyła już i znudziła.
— Nie, skoro to ojcu potrzebne, gotowa jestem choćby po całych dniach i nocach odczytywać te papiery...
— Dziękuję ci, moje dziecko — rzekł z westchnieniem — widzę, że nie damy sobie z tem rady.
— Dlaczego, ojczulku? Probujmy, nie dziś to jutro, ostatecznie dojdziemy może do ładu.
Niewidomy westchnął.
— Gdybym ja widział — rzekł — gdybym choć trochę mógł widziéć... wszystko inaczejby było.