na przez pana Hieronima sprzedaż lasu przyszła do skutku.
Niewidomy przeraził się tym stanem i blizki był rozpaczy. Kaliński pocieszał go, tłomaczył, że spostrzeżono się jeszcze dość wcześnie i że jeszcze można się ratować.
— Niech się pan nie martwi — mówił — z gorszych sytuacyi wydobywają się ludzie. Bóg nad nami. Energii tylko trochę. Lasu ani tknąć, a pieniędzy...
— Otóż to... zkądże ich weźmiesz?
— Od ludzi... niech już pana o to głowa nie boli. Mam ja krewnych za Bugiem, do nich się udam. Nie bogacze, ale oszczędności mają i chętnie je w uczciwe ręce powierzą, a lichwą nie obedrą. Z tej strony spokój, tylko z panem Hieronimem trzeba by się jako porozumiéć. Pod tym względem nic panu doradzać, ani odradzać nie śmiem, sprawa między krewnymi, ja obcy, mieszać się w to nie mogę, ale ład jakiś zrobić trzeba. Niech pan sam tę rzecz załatwi, ja z oczu zejdę, wyjadę na ten czas, choćby do lasu, bo kilka dni tam nie byłem.
— Nie, mój kochany — odrzekł pan Ludwik — zostaniesz i będziesz przy rozmowie obecny, ja życzę sobie tego... proszę cię o to. Poślij po niego, niech go poproszą, żeby przyszedł.
— Trudno to będzie, wczoraj wyjechał i nie powrócił jeszcze.
— A więc jak wróci, to natychmiast, zaraz... przecież rzeczy tak zostać nie mogą.
Tymczasem pan Hieronim nie wracał, dopiero na trzeci dzień konie odesłał i listownie pana Ludwika zawiadomił, że pilne interesa powołują go do Warszawy, że ma nadzieję tam znaleźć kredyt na najpilniejsze potrzeby Magdzina, do chwili, w której „kochany brat” zdecyduje się na nieuniknioną sprzedaż lasu, lub jego części przynajmniej. Dnia powrotu swego pan Hieronim nie oznaczał, gdyż nie mógł przewidziéć jaki obrot wezmą interesa w Warszawie.
Gdy Kaliński ten list odczytał, pan Ludwik zmarszczył czoło i zasępił się. Nie na rękę mu to było, chciał raz już sprawę zakończyć, od opieki pana Hieronima uwolnić się... i przy pomocy Kalińskiego mienie swoje ratować. Wyjazd psuł mu szyki zupełnie i osłabiał energię, która w pierwszej chwili była wielka.
Bądź co bądź, należało pogodzić się z faktem i czekać. Drogi innej nie było. Kaliński tymczasem podczas nieobecności pana Hieronima, gospodarstwa doglądał i rządy majątkiem powoli obejmował.
Jednego dnia, jaśniejącego ostatnim uśmiechem jesieni, pomimo dość chłodnego już powietrza, pan Ludwik na ganku siedział, rozmawiając z córką i Kalińskim, który właśnie z folwarku powrócił, gdy rozległ się odgłos trąbki pocztowej i na dziedziniec wtoczyła się zielona bryczka, zaprzężona w parę wysokich, chudych koni.
— No, nareszcie — rzekł pan Ludwik — doczekaliśmy się powrotu pana Hieronima, nie opuszczaj mnie teraz, kochany przyjacielu, będziesz mi potrzebny bardziej niż kiedykolwiek.
— Ojczulku, to nie wuj Hieronim — rzekła Anielcia.
— Któż więc?..
— Obcy jakiś człowiek... nie znam go.
— Gdyby nie jasny paltot, mógłbym myśléć, że ksiądz — odezwał się Kaliński.
Bryczka zatrzymała się przed gankiem i wyskoczył z niej, a raczej wyśliznął się mały, niepozorny człowieczek, w złotych okularach, o twarzy wygolonej starannie. Ruchem kocim, kurcząc się dziwnie
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/29
Ta strona została skorygowana.