— Ho! Ho! Złote jabłko, powtarzam, złote jabłko. Niewielki ja na gospodarstwie znawca, ale piąte przez dziesiąte coś rozumiem i lubię wieś. Marzeniem mojem jest kupić mająteczek i w nim życia spokojnie dokonać.
— O co łatwiej, panie — odrzekł Kaliński — majątków na sprzedaż nie brak. Czasy ciężkie, nie jeden radby pozbyć się kłopotu.
— U was tu ciężkich czasów nie znać.
Kaliński odpowiedział wymijająco.
— Ogólnie ciężkie są... rozkoszy nigdzie nie ma.
— Zapewne... zapewne... Proszę pana, nad rzekami bywają zwykle dobre łąki.
— Doskonałe.
— Dlatego też zapewne tak dużo inwentarza trzymacie?
— Nie mamy go za wiele.
— Powiedzże mi pan z łaski swojej, jak drogie w tej okolicy drzewo?
— Nie wiem, panie, my nie kupujemy, jest las swój i to duży las.
— No, no... idealny majątek, słowo daję idealny. Wyobrażam sobie, że mój przyjaciel, pan Hieronim, ma tutaj wiele do roboty, nieprawdaż, panie?
Kaliński milczał, nie wydało mu się właściwem, mówić o panu Hieronimie źle, przed człowiekiem, który mieni się jego przyjacielem.
Gość powtórzył pytanie.
— A no, zapewne — odrzekł Kaliński — gdzież jest gospodarstwo, w któremby dużo roboty nie było? Jedna praca się kończy, druga zaczyna, częstokroć jednocześnie kilka wykonywać trzeba i wszystkie są pilne. To młyn, panie, który się nigdy nie zatrzymuje.
— Pan Hieronim zawsze gospodarstwem się trudnił, więc myślę, że zna się na niem wybornie.
— Zapewne, zapewne — odpowiedział Kaliński i nie chcąc dłużej rozmowy na ten temat prowadzić, odszedł, pod pozorem, że musi w pole się wybrać.
Pan Hieronim nie przyjeżdżał, przyjaciel oczekiwał na niego cały tydzień, a przez ten czas poznał Magdzin i mieszkańców jego jak najdokładniej. Obejrzał pola, zwiedził las, był na łąkach, a wszystko badał szczegółowo, jak fachowy taksator.
Nareszcie jednego dnia wieczorem, dano znać, że pan Hieronim powrócił. Mały człowieczek natychmiast udał się do oficyny.
Powitanie przyjaciół nie było bardzo serdeczne. Pan Hieronim spojrzał na przybysza groźnie i zapytał:
— Zkąd się tu wziąłeś?
— Przyobiecałem wizytować pana — rzekł — i dotrzymałem słowa... Jestem tu przeszło od tygodnia. Kuzyn twój dał mi u siebie gościnność, skorzystałem z niej i szczerze mówię, czas zeszedł mi bardzo przyjemnie. Co to za miły człowiek ten pan Ludwik! i w ogóle cały dom robi bardzo sympatyczne wrażenie. Istna sielanka... słowo honoru daję... Mógłbyś pan poprosić mnie siedziéć — dodał po chwili.
— Nie bronię... stołków nie brak — odrzekł opryskliwie pan Hieronim.
Gość usiadł i w milczeniu patrzał na gospodarza, który niespokojnie chodził po stancyi.
— A pan nie siądziesz? — spytał Winterblum słodziutko.
— Daj mi pokój!
— Otóż to powiedziane rozumnie! Dotychczas byliśmy z sobą na stopie wojennej. Walczyliśmy, teraz nadeszła chwila, w której możemy się raz na zawsze pogodzić i zostać dobrymi przyjaciołmi.
— Albo nie znać się wcale.
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/33
Ta strona została skorygowana.