ofiarował; pan Ludwik wymawiał się i grzeczności tej przyjąć nie chciał.
— Masz pan zamiar — mówił — majątek kupować, gotówka panu potrzebna.
Rozśmiał się na to mały człowieczek i zapewnił, że aczkolwiek Krezusem nie jest, ma jednak tyle kapitału, że może i majątek nabyć i zacnemu człowiekowi w potrzebie dopomódz. Po pewnych certacyach rzecz przyszła do skutku; pan Winterblum w towarzystwie pana Hieronima, zaopatrzonego w plenipotencyę, udał się do hypoteki, dla dopełnienia zwykłych formalności.
Jedyny człowiek, uczynny i dyskretny! Gdy mu dziękowano uszy sobie zatykał i dowodził, że taka bagatelka wspomnienia warta nie jest.
Przyjeżdżał do Magdzina często, przesiadywał całemi tygodniami, a przez ten czas ciągle panu Ludwikowi towarzystwa dotrzymywał, zajmował go rozmową, wieści ze świata przynosił.
Kaliński na drugi plan zeszedł. Nie odebrał mu pan Ludwik ani zaufania, ani szacunku, lecz już go się nie radził i nie żądał towarzystwa jego jak dawniej.
Widząc to stary oficyalista, postanowił ustąpić i prosił, aby go na dawne miejsce, do lasu posłano.
Żądanie jego nie natrafiło na opór. Ustąpił więc. W przeddzień wyjazdu przyszedł pożegnać Anielcię, zastał ją zajętą robótką. Była sama. Powiedział z czem przychodzi. Spojrzała na niego zdumiona...
— Dlaczegóż to pan nas opuszcza? — zapytała.
— Robić tu co nie mam — odrzekł — a darmo chleba jeść nie chcę. Wracam więc, panienko, do lasu... bo go nikt teraz nie pilnuje.
— Panie Kaliński — rzekła, patrząc mu prosto w oczy — w tem coś jest.
— Eh... nic — odrzekł wymijająco.
— Pan mnie nie zwiedzie... nie! Ja czuję żal w pańskim głosie, w spojrzeniu... Dlaczego pan ze mną szczerze nie mówi?
— Nie ma o czem, panno Anielo. Zwyczajna rzecz. Ten pan... nazwiska jego nigdy spamiętać nie mogę, ten pan...
— Winterblum...
— Wszystko jedno... otóż ten pan ma dar zabawienia i zajęcia pani ojca... gospodarstwa pilnuje pan Hieronim, o lesie mówić przestali... więc cóż ja mam tu robić?... idę tam, gdzie będę pożyteczniejszy, a nie mogłem odejść, nie pożegnawszy się z panią...
— Nie umiem panu powiedziéć, jak mi to przykro.
— Dlaczego, przecież za górami nie będę. Na każde wezwanie, a nawet i bez wezwania, przyjdę tu... Bogu dzięki, że ojciec pani spokój odzyskał i że mu czas weselej schodzi w towarzystwie.
Anielcia pokręciła główką.
— Jak się panu to towarzystwo podoba? — spytała.
— Skoro ojciec pani zadowolony...
— Nie odpowiada pan wprost.
— Cóż mam mówić?
— Mnie się ten pan nie podoba wcale — rzekła głos zniżając, ja go nie cierpię.
— A to dlaczego? Cóż pani złego wyrządził?
— Nic. Może ja się mylę, może nie mam racyi, ale w tym człowieku jest coś odpychającego... Biedny ojczulek widziéć tego nie może, a ja powiedziéć mu nie śmiem. Ciocia, chociaż prawie że nie patrzy na ludzi, zawsze swojem gospodarstwem zajęta, także to spostrzegła.
Strona:Klemens Junosza - Leśniczy.djvu/38
Ta strona została skorygowana.